Tempo chodzenia po ulicy też mówi o tym czy jesteś doświadczonym turystą czy nie. Jeśli idę za wolno zatrzymują mnie tuk-tuki i chcą koniecznie mnie gdzieś wieźć, bo myślą, że nie wiem gdzie idę. Jeśli idę za szybko też mnie zatrzymują, bo myślą, że się spieszę. Jakoś trzeba to sobie wypośrodkować i iść w umiarkowanym rytmie. Poza tym wszyscy tutaj maja przeświadczenie, że jak turysta idzie to znaczy, że idzie „gdzieś”, „dokądś”, „w jakimś celu”. Ciężko przychodzi im zrozumieć, że się idzie po prostu. Traktują to podejrzliwie.
Zanim wyjechałam z Bangkoku zdążyłam jeszcze zobaczyć dom Jima Thomsona i poznać parę miłych Anglików, którzy pomogli mi trafić do muzeum. Najpierw rozczarował mnie jednak bazar amuletów i ziół. Wszystko pod turystów.
W gole trochę zadziwia mnie i zaczyna męczyć turystyczny klimat w tym mieście. Wielki festyn, który ma na celu zapewnienie ci dwudziestoczterogodzinnych rozrywek rodem z lunaparku. Nie czuję tutaj nic prawdziwego, żadnej głębi, nic co by mnie urzekało, co nakazywało mi jakąś refleksję. Jedyne jakie mam to te płynące z wnętrza mnie samej. Nawet autobusy dla turystów z biur podróży są tańsze niż te dla turystów na dworcach, tym bardziej, że są obchody urodzin królowej. Nie wiem kiedy dokładnie miała urodziny, ale oni tutaj świętują to ze 3 tygodnie, dlatego ciężko znaleźć autobus lub pociąg, bo wszystko jest droższe, ale biura mają tańsze oferty wakacyjne i można kupić sam transport. Ja trafiłam na dobrą okazję za 5500 BTH mam transporty z miasta do miasta, aż do Pai i trzydniowy trekking w Chiang Mai.
Na razie jednak chciałam dostać się do domu Jima Thomsona. Po drodze dowiedziałam się, że najtaniej i najprzyjemniej podróżować tam łodzią przez kanał. Nie wiedziałam, w którą stronę mam płynąć, więc zapytałam przewodniczki, która oprowadzała dwójkę Anglików. Akurat też płynęli do tego domu, więc zaproponowali, żebym zabrała się z nimi. Po drodze przewodniczka bardzo ciekawie opowiadała o kanałach i przy okazji miałam sposobność zapytać o mieszankę buddyzmu i hinduizmu w Tajlandii. Wyjaśniła mi, że Tajowie nie mają problemu z modleniem się do Buddy jak do boga ani umieszczania podobizn bogów hinduistycznych razem z Buddą w świątyni, bo w czasie, kiedy Tajlandia wchodziła w skład Królestwa Siamu panował tutaj hinduizm tak jak i w Kambodży i to pozostałość po tym. Było to bardzo miłe, że pozwolili mi się przyłączyć. Dowiedziałam się także, że żeby być nauczycielem w Tajlandii wystarczy zrobić krótki kurs, bo panuje straszne zapotrzebowanie na nauczycieli. Nie jest to szczególnie szanowany zawód i każdy wybiera go jako ostatnią możliwość. Poza tym jest bardzo kiepsko płatny, a klasy są przepełnione (ok 40 dzieci w klasie).
Sam dom Jima Thompsona zrobił na mnie duże wrażenie. Poczułam się jakbym znalazła się w tajskiej rezydencji Diuka des Esseintes z powieści Hysmansa. Zabytki z całej Tajlandii, w dodatku to on wprowadził do Tajlandii produkcję jedwabiu (taki miał kaprys). Wyobrażałam sobie jak ten nowojorski milioner przechadza się po swoim tajskim domu oglądając posągi Buddy, jak czyta w swoim gabinecie albo jak ustawia przed snem ekran odstraszający złe duchy przed drzwiami. Coś w tej postaci jest niesamowitego, tym bardziej, że zgodnie ze swoim horoskopem miał uważać na siebie kiedy skończy 61 lat. Po swoich 61. urodzinach zniknął w Malezji…
Potem chciała iść na bazar amuletów i ziół. Nic nie kupiłam. Jeden wielki odpust. Tylko waty cukrowej brak (bo baloniki były).
Dziś rano przeniosłam się do Ayuttaya. Pięknie tutaj. Mam hostel nas samą rzeką, bajeczny, którego nie ma w przewodnikach, rower i wreszcie odpoczywam (nie licząc kaleczących uszy dźwięków z restauracji z drugiego brzegu. Pan z nienastrojoną gitarą, koszmarnym tajskim akcentem śpiewa Beatlesów – tragedia!). Ale resztą cudowna. Jeżdżę sobie na rowerze oglądając ruiny. Trafiłam na mały bazarek rzeczny, gdzie nie było ani jednego turysty. Zjadłam coś dobrego, siedzę nad rzeką niczym Hemingway i rozkoszuję się oddaleniem od miasta.
Miasta w pewnym momencie przestają cię zaskakiwać, nawet te najbardziej orientalne. Kiedy zobaczy się ich już dużo, wszystkie wydają się podobne, nawet, jeśli architektonicznie są różne. Odkryłam w Bangkoku, że wyobraźnia ludzka zawsze zostanie wyobraźnią materialną, że wnętrze i duchowość to znaczenie więcej niż wyobraźnia. Zmieniają się formy, zmieniają się słowa, pojawiają się kolejne wynalazki, jednak do co w środku, to co nienazwane nie jest w rzeczach. Można to odkryć tylko nie nazywając, tylko intuicyjnie wiedząc i czując. To co ważne w człowieku to nie to co on wytwarza, nie to jaki jest, ale to kim jest, kim odkrywa z czasem, że jest i to jak wobec tego się zachowuje, co robi z wiedzą o sobie. Żeby jednak zyskać wiedzę o sobie nie można się bać. Życie w strachu to życie materialne. Otaczając się rzeczami nie dochodzimy nigdzie i nie rozumiemy nic. Kiedy jednak zrozumiemy, że ważne jest tak naprawdę nie to wszystko dookoła tylko to co prawdziwe, to co jesteśmy w stanie znaleźć w sobie – siła, odwaga, jakaś niezachwiana pewność, że się istnieje. Wtedy łatwiej czuć.
Ponieważ jednak większość ludzi żyje w strachu ginie natura i rozrastają się miasta, dlatego jak tylko załatwię ostatnią sprawę w Bangkoku uciekam na północ.