Geoblog.pl    nadia    Podróże    Tajlandia - Laos    Oswajanie Bangkoku
Zwiń mapę
2013
16
sie

Oswajanie Bangkoku

 
Tajlandia
Tajlandia, Bangkok
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8091 km
 
Mogę chyba powiedzieć, że oswoiłam przestrzeń Bangkoku. Początkowo jakoś nie pochłonęło mnie to miasto. Teraz postrzegam je jako mekkę pokłosia hipisów oraz różnych zabawnych ludzi, którzy mają w sobie coś z epigonów Beatlesów, ale ogólnie pozytywny festyn. Niestety straszna komercja, ale mam nadzieję, że na północy nie będzie aż tak kosmopolitycznie i turystycznie. Ten kosmopolityzm zabija jednak coś prawdziwego, sprawia, że pod naporem turystów miasto traci tożsamość.

Odkąd przyjechałam czuję się trochę jak w wielkiej międzynarodowej grze miejskiej, gdzie ludzie biegają z mapą po kolejnych atrakcjach i zabytkach odhaczając je na swoich mapach. Ma to też dobre strony orientacyjne. Kiedy się gubię wystarczy, że pokręcę się chwilę w poszukiwaniu pielgrzymki turystów, a już wiadomo, że tam gdzie oni tam jest coś co znajduje się też na mojej mapie.
Wczoraj do kolekcji świątyń dołączył także Złoty Budda. Kiedy jechałam obejrzeć świątynię popłynęłam jedną przystań za daleko i wysiadłam pod koniec chińskiej dzielnicy. Ponieważ obok było biuro turystyczne zapytałam się jak dość do poszukiwanej Waty i od razu zerknęłam na wycieczki. Pływający targ miałam odpuścić, bo samej bym nie dojechała, a oni mieli w sensownej cenie, więc wykupiłam przy okazji sobie taką wycieczkę, która obejmowała też park słoni (ale jazda dodatkowo płatna, więc poczekam do Chang Mai na trekking).

W świątyni stado turystów z Indii i Chin akurat pchało się do złotego posądu fotografując namiętnie, potrącając i depcząc medytujących. Mimo zakazu zdjęć każdy hindus fotografował się ze Złotym Buddą. Trochę żenada, ale to ich sprawa ostatecznie. Miałam znów dużo czasu, więc postanowiłam odwiedzić jeszcze Złotą Górę. Znów napatoczyły mi się 2 „okazje” tuk-tukowe. Myślę sobie, że w sumie to wszyscy dają się na to nabrać, to ja też spróbuję i pojadę z takim najbardziej niedorzecznym. Ten za 20 BTH miał mnie obwieźć jako państwowy tuk-tuk po świątyniach w tym złotej górze i ostatecznie jeszcze zawieść na koniec na Khao San, ale przy okazji to pokaże mi jedyne państwowe sklepy, gdzie można kupić jedwabne ubrania i to po promocyjnej cenie akurat dziś. Ja w moich podartych spodniach z chińskiego bazarku średnio wyglądałam na kogoś kto kupuje jedwabne suknie wieczorowe, ale dobra jak się bawić to na całego. Przed sklepem czując idiotyzm sytuacji wybuchłam śmiechem, a pan się trochę zmieszał. Przedtem jeszcze zaliczyliśmy jedną świątynie Buddy szczęśliwego czy innego jakiegoś latającego bądź skaczącego – pewnie pierwsza jaka się napatoczyła po drodze. Potem wyjaśniłam panu, że ja nic nie kupię i żeby mnie za normalną stawkę zawiózł na Złotą Górę i tam wysadził. Pan chciał jeszcze dostać ostatnią szansę, ale uparłam się twardo. Wtedy on postanowił pokazać mi jeszcze świątynię niedaleko weszłam do niej, a kiedy wyszłam to pana nie było. Nie rozumiem. Myślał, że się tym przejmę? Przejechałam się tuk-tukiem za free, zobaczyłam dwie nic nie znaczące świątynie, ale zawsze, obśmiałam panów w sklepie z jedwabiem, bawiłam się fajnie i ostatecznie wylądowałam z 200 metrów od celu, czyli dowiózł mnie za darmo, a przecież chciałam mu zapłacić normalnie. No cóż. Bywa. Mógł się nie obrażać od razu. Przecież wszystkie przewodniki piszą o tych przekrętach, więc to oczywiste, że turyści z poczuciem humoru będą sobie na nich używać.

Na Złotej Górze trafiłam na wycieczkę młodych mnichów. Zapytałam takiego starszego, który ich prowadził czy to będzie niegrzeczne jak zrobię kilka zdjęć. Dziadek był bardzo wyluzowany powiedział, że „will be cool” (będzie ekstra), więc pstryknęłam kilka jak obchodzili złoty szczyt. Postanowiłam, że, żeby oswoić jakieś miasto, najlepiej poznać je na pieszo. Całego Bangkoku nie przejdę, ale kilka czy kilkanaście kilometrów to nie problem, dlatego wszędzie chodzę albo pływam łodzią. Nie biorę taksówek ani tuk-tuków. Ze Złotej Góry postanowiłam przejść do najbliższej przystani. Na mapie było to dość daleko, a w rzeczywistości… chyba nawet dalej. Na pewno kilka kilometrów. Jednak przeszłam i nagle poczułam, że zaczynam powoli czuć to miasto. Nie jest to może mój raj, ale je czuję.

To czego mi brak to kawiarnie jak na Bliskim Wschodzie. Uwielbiałam wieczorami czy nawet w środku dnia posiedzieć sobie sącząc kawę lub herbatę i czytając książkę. Tutaj nie ma takich coffee shopów za to są parki, gdzie codziennie chodzę z książką (akurat mam blisko nad rzeką) i przez godzinę czy dwie czytam. Zatrzymuję pana z owocami, kupuję ananasa, mango lub melona i tak sobie odpoczywam. Pić niczego ze sklepu poza wodą się nie da. Wszystkie dziwne soki czy ice-tea są paskudne. Najpyszniejsze są shake’i owocowe (ja jestem fanką limonki z imbirem – genialnie orzeźwia) i moje odkrycie, czyli matcha.

Wczoraj jadłam najlepsze jedzenie w życiu. Znalazłam wieczorem małą knajpkę na uboczu Khao San, taką nie na ulicy tylko normalnie w budynku i sporo tam było Tajów. Turystów mało, bo wyglądała mało regionalnie, raczej jak fast food i tak dość drogo jak na tutejsze standardy. Jednak, kierując się zasadą „jedz tam gdzie tubylcy”, weszłam. Menu z setkami propozycji do wyboru. Ceny jak w barze ulicznym, a jak się okazało jedzenie smakuje tak bosko, że człowiek aż nie wierzy, że to je. Zamówiłam czerwone ostre curry z krewetkami i ryżem i do tego właśnie napój, który był w karcie opisany jako matcha. Pani powiedziała, że to mrożona herbata zielona. Wygląda to jak zmiksowane lody pistacjowe. Smakuje z początku jak właśnie jakieś lody, a potem jak się przełknie czuć mocny smak zielonej herbaty. Przepyszne. Było tak dobre, że od razu musiałam napisać do Pawła B. To mój zaprzyjaźniony muzyk, z którym czasem chodzimy na fooding (staroświecko nazywa się to kolacją). Tak genialnego jedzenia jeszcze nie jedliśmy.

Wtedy poczułam pierwszy impuls oswojenia przestrzeni. Kiedy zjadłam było jeszcze wcześnie i życie na Khao San nie rozkręcało się. Na razie dzienni sprzedawcy chowali swoje towary, a ci nocni – bardziej turystyczni - się jeszcze nie pojawili. Miałam w planach zakup spodni, a nie chciało mi się już wychodzić wieczorem. Szukałam trochę, aż w bocznej uliczce znalazłam sklep, taki normalny z samymi spodniami. Bardzo fajne wzorki, zarówno, te które można kupić na straganie za cenę jaką się utarguje jak i takie, których nie widziałam na Khao San. A tutaj była i przymierzalnia i ceny podane. Wszystkie poniżej 200 BTH. Super. Kupiłam od razu 4 pary (od razu mam też prezent dla siostry).

Zauważyłam ciekawą rzecz. Te spodnie, które my kupujemy jako „tajskie” lub „azjatyckie” noszą tylko turyści. Tutaj nie widziałam, żeby ktokolwiek takie nosił. Na takie spodnie ludzie reagują dwojako. Albo zaczynają na ciebie trąbić tuk-tuki, bo włącza się im lampka „turysta” albo wręcz przeciwnie, łatwiej ci się targować, bo sprzedawcy widzą, że coś już uhandlowałeś i nie ze mną te numery Bruner.
W każdym razie rano pływający targ. Przyznam, że mnie trochę rozczarował. Na filmach i zdjęciach wydaje się olbrzymi, a wcale nie jest taki duży. W mojej wycieczkowej grupie trafiłam na chłopaka z Niemiec, który tak jak ja podróżuje sam i jakoś tak na czas wycieczki zostaliśmy przydzieleni do siebie, bo nikt inny nie był bez towarzystwa. W grupie były też 3 urocze starsze panie z Filipin, bardzo rozmowne, które raz w roku umawiają się na wycieczkę i sobie razem jadą. A panie spokojnie ok osiemdziesiątki. Genialnie mi się robi jak patrzę, że starsze kobiety chcą oglądać świat.

Na targu pełno owoców, których nazw nawet nie znam. Kupiłam jakieś brązowo śliwkowe, które w środku są w białych ząbkach jak czosnek, ale smakują świetnie. Lekko kwaśne i bardzo soczyste. Potem pojechaliśmy jeszcze na zdjęcie ze słoniątkiem. Jak już festyn to na fest, czyli ja też mam zdjęcia ze słonikiem, który tak mnie polubił, że aż mnie osmarkał żółtym bananowym glutem ku uciesze gawiedzi.

Wczesnym popołudniem wróciliśmy do Bangkoku. Nie spinałam się, żeby jechać koniecznie gdzieś coś oglądać. Mam jeszcze 2 punkty tutaj na jutro. Dziś jeszcze miałam lenistwo w parku i zagłębienie się w wieczorne Khao San w poszukiwaniu robaków. Mój hostel stoi w bardzo dobrym miejscu, bo jest na tyłach Khao San, więc w nocy da się spać i nie ma aż takiego hałasu, a wystarczy 10 metrów i jest się w centrum wieczornej rozrywki i jedzenia. Nie przypomina to podejrzanej dzielnica jaka kiedyś tutaj była. Nawet po 23:00 chodzą tutaj rodziny turystów, wszystko wygląda bardziej jak wakacyjny nocny piknik niż zagłębie nierządu. Robale znalazłam dość szybko. Były pieczone świerszcze, jakieś karaluchy, skorpiony i cała masa świństw. Zdecydowałam się najbardziej lajtowo na jakieś glisty lub pędraki – takie długie żółte. Chciałabym powiedzieć, że smakują jak chrupki, ale nie. Były obrzydliwe. Dlatego postanowiłam z tej okazji pokrzywdzenia zafundować sobie masaż.

Przewodniki ostrzegają przed masażami w tej dzielnicy, bo wiele salonów to także ukryte domy publiczne (tak piszą). Kierują do dość drogich spa. Postanowiłam zaryzykować tym bardziej, że kolega mi polecił wybrać sobie tutaj niedrogi godzinny masaż (tajskie są po 220 BTH). Miałam się kierować tym, żeby nie iść do zbyt młodej dziewczyny, że jak ktoś za bardzo zachęca nie jest to dobry znak i nie jakieś wymalowane panie, bo rzeczywiście jak ktoś nie umie to może zrobić krzywdę. Okazuje się, że takie panie rzeczywiście namawiają czasem, ale mężczyzn, więc ja spokojnie sobie szukałam. Zdecydowałam się na mały salonik, który wyglądał dość skromnie, a pani była około pięćdziesiątki w dresie bez makijażu. To był dobry wybór. Nic mnie nie bolało, masaż był solidny, godzinny i naprawdę fajny. Polecam.

Po tym wszystkim jeszcze postanowiłam zafundować sobie Pad Taja z wózka na ulicy z krewetkami warzywami i jajkiem. Pyszne jedzenie (nie takie jak w tej knajpce, ale pyszne) za jedyne 50 BTH (jeśli z kurczakiem, a nie krewetkami to nawet 40 BTH). Do tego mój ulubiony shake i życie jest piękne.

PS. Niestety nie będzie żadnego zdjęcia z ostatnich 2 dni, bo aparat odmówił mi posłuszeństwa i kiedy chciałam przegrać zdjęcia na komputer nagle zwariował i wszystko skasował i tak zostałam bez aparatu, a telefony nie mam.
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (2)
DODAJ KOMENTARZ
zula
zula - 2013-08-16 18:39
Tekst jest tak obrazowy ,że zastępuje najpiękniejsze zdjęcia!
Z wielką przyjemnością podróżuje po Tajlandii , pozdrawiam
 
tealover
tealover - 2013-08-17 17:22
myslalam, ze matcha jest tylko w Japonii!

bananowy glut slonia to numer jeden tej historii :D wloska kolezanka zapytala, z czego sie smieje, ale stwierdzilam, ze daruje jej wyjasnien :D
 
 
zwiedziła 3% świata (6 państw)
Zasoby: 49 wpisów49 84 komentarze84 207 zdjęć207 3 pliki multimedialne3
 
Moje podróżewięcej
11.08.2013 - 12.09.2013
 
 
02.03.2012 - 06.03.2012
 
 
10.09.2011 - 07.10.2011