Przed wyjazdem ze znajomym zastanawialiśmy się co to znaczy, że powietrze ma wilgotność 90 %. Już wiem. Znaczy to mniej więcej tyle, że się człowiek lepi całą dobę. Kiedy biorę prysznic już czuję, że się pocę i to nie tak kropelkami, ale jakąś lepką mazią. Są jednak plus takiego stanu rzeczy: nie chce się jeść, nie chce się siku, bo człowiek wszystko wypoci i jakoś dziwnie pić też się średnio chce, dlatego trzeba pamiętać, żeby pić.
Pierwszym czym się pochwalę to to, że nie dałam się nabrać na panów z tanim tutukiem do „wszędzie”. Pan mnie pyta, gdzie chcę iść, a ja na to, że do przystani. No to pan się zmartwił, bo przystań, do której idę jest bardzo droga i to tylko takie turystyczne miejsce i tylko turystyczne łodzie tam są, ale jest inna przystań. Zupełnie tania i generalnie wszyscy Tajowie właśnie z tej jednej przystani pływają. Tylko, że to jest bardzo daleko, ale (magiczne „ale”) tuk-tukiem to tylko 15 min drogi i w dodatku tanio, bo tylko 10 bht. Hmm złotówkę, przegiął z tą taniością? To mnie trochę zaniepokoiło, poza tym jakby były różne ceny statków po Menamie to by mój przewodnik mnie raczej o tym poinformował, a tam nie było nic na ten temat. Ale pan nie ustaje w działaniach, bo o tutaj właśnie „przypadkiem” stoi jego zaprzyjaźniony kierowca tuk-tuka i on mnie zabierze i jeszcze w dodatku dzisiaj i tylko dzisiaj jest takie szczególne święto i on pokaże mi jeszcze po drodze świątynie, gdzie to szczególne święto jest. Ostatecznie wyrwałam się panom dziękując za dobre chęci i uciekłam w stronę przystani, na której oczywiście promy kursowały w cenach jak w innych portach.
Wyruszyłam na zwiedzanie rano, zobaczyć Świątynię Szmaragdowego Buddy i Wielki Pałac. Chciałam też iść na bazar amuletów, ale zapuściłam się trochę dalej i w sumie widziałam 3 świątynie i pałac. Nie mam daleko do Pałacu, więc poszłam pieszo. Po drodze było pełno straganów z owocami, które sprzedawca kroi na miejscu i wrzuca do plastikowego woreczka, z którego można sobie jeść wykałaczką. Zakupiłam sobie ananasa i mijając kolejnych sprzedawców dobrnęłam do celu. Przy wejściu stoi pan, który najpierw sprawdza czy jest się odpowiednio ubranym, bo jak nie to wejść nie można, tutaj uzyskałam odpowiedź na nurtujące mnie pytanie czemu po drodze jest tyle straganów z długimi wiązanymi spódnicami. Akurat w tym wypadku mój przewodnik okazał się pomocny, bo uprzedził mnie, żeby się odpowiednio ubrać. Nie uprzedza natomiast, że za wstęp płaci się 500 BHT czyli ok 55 zł. Zapewniam jednak, że warto zapłacić.
Świątynia Szmaragdowego Buddy jest na początku kompleksu pałacowego i od razu olśniewa barwami. Jeśli ktoś by mnie spytał jakim zmysłem jest Tajlandia to powiedziałabym, że przede wszystkim wzrokiem. Kolory świątyni są urzekające, aż same cię przenikają, świdrują oczy do samego mózgu. Granat, czerwień, zieleń, żółć są jeszcze bardziej wyraziste niż na najpiękniejszych obrazach europejskich. Wyrazistość sprawia, że zaczynam rozumieć czemu im tutaj tak łatwo przyjąć granice między tym co czarne i co białe, między dobrem a złem. Nie ma tutaj koloru, który byłby trochę jak coś innego. Jest taki jakim się go widzi i żadnym innym, a wszystkie rzeczy przez to też są takimi jakie są. A ci ludzie jacyś spokojniejsi. Kolory to siła tego miejsca.
W świątyni Szmaragdowego Buddy i całym pałacu niesamowity tłok, ludzie najpierw reagują głośnym „wow” lub „ooo”, a Amerykanie „o fuck” i na chwile zastygają jak posągi, potem bez opamiętania robią zdjęcia.
Do świątyni wchodzi się bez butów, po wejściu siada się i kontempluje. Zielonkawe ciało Buddy zasiada na kaskadach lejącego się złota. Jest coś niezwykłego w tej niewielkiej figurce, jakaś siła spokoju, piękno kogoś spoglądającego z pozycji tego, który zna jakąś oczywistą prawdę.
Pałac wchłania swoim ogromem i barwami. Przechodząc z jednego do drugiego kompleksu budowli czujesz się jak w bajcie. Ja ciągle mam wrażenie, że to moje bycie w Tajlandii jest jakieś nie do końca rzeczywiste. Nie mam tutaj problemów w przestawieniem się na tutejszy czas (5 godzin do przodu) ani dolegliwości żołądkowych. Wszystko jakoś spokojnie mi tu na razie idzie.
Tajowie uwielbiają swoją rodzinę królewską. Dziś po wycieczce siedząc w parku zapatrzona w mapę nie zauważyłam co się dookoła mnie działo. Z głośników poleciała jakaś melodia, która wydała mi się trochę kiczowata. Pod koniec rozejrzałam się, a wszyscy stali na baczność. Okazało się, że to był hymn (ot tak czasem tutaj się go puszcza). Bardzo ładna rekcja na symbol państwowy. Zamiast z hymnem na ustach na ustawkę, to na baczność. W ogóle wszędzie tutaj pełno portretów rodziny królewskiej. Zwłaszcza królowa ma tutaj wielkie znaczenie jako symbol. Wszędzie widzą jej zdjęcia przyozdobione kwiatami. W obrębie wielkiego Pałacu jest nawet muzeum strojów królowej. Bardzo ładnie zrobione. Niektóre wyjątkowe suknie stoją za bardzo ciekawymi szybami. Jest to pomyślane tak, że widzisz daną suknie dopiero jak staniesz naprzeciwko niej, inaczej szyba wydaje się oszroniona lub zaparowana.
Zawsze, kiedy jestem w jakimś kraju arabskim gubię się sto razy zanim dotrę do danego zabytku. Dlatego dziś wyszłam specjalnie wcześniej, bo zakładałam, że ze sto razy pomylę drogę i ostatecznie nic nie znajdę. Jednak poszło nadspodziewanie dobrze i dość szybko zobaczyłam to co zaplanowałam. Pomyślałam, że jak wrócę teraz na bazar amuletów to trochę bez sensu, bo będzie jeszcze wcześnie i już nie będę miała co robić, a przecież też nie mogę za dużo zobaczyć na raz, bo mam tutaj w sumie 5 dni, więc muszę sobie dozować doznania. Wpadłam na pomysł, że po prostu pójdę przed siebie i wtedy na pewno coś ciekawego napotkam, a poza tym ciekawi mnie chińska dzielnica, którą chciałabym zobaczyć. Spotkałam jednak po drodze wspomnianego wyżej pana i zmieniłam drogę. W sumie dobrze, bo idę sobie do tej wspomnianej przystani, patrzę, a po drugiej stronie Wat Arun (Świątynia Świtu), czyli, dedukuje mój przemyślny umysł, który śledził mapkę wielokrotnie, tutaj obok mnie gdzieś jest Wat Po (czyli Świątynia leżącego Buddy). I tak chcę tam iść, więc czemu nie teraz skoro już tu jestem.
Rzeczywiście, odwróciłam się, a za moimi plecami Wat Po. Budda mnie kocha myślę sobie. Kochał mnie mniej przy kasie. Kolejne 100 BHT, no ale trudno. Znów warto.
Ogrom leżącego Buddy jest powalający. Nawet nie bardzo jest jak zrobić mu zdjęcie, bo ciężko go objąć. Posąg, który na pewno ma kilkanaście metrów błyszczy się zlotem, a jego stopy ozdabiają mozaiki z masy perłowej: słonie, mandale, sceny z mitologii.
W ramach dygresji: Nie do końca rozumiem to łączenie się politeistycznych wierzeń m. in. dotyczących Ramy z tutejszym buddyzmem, który nie zakłada przecież istnienia boga. Mitologia związana z Ramą jest widoczna też w innych świątyniach. Np. wzdłuż krużganków otaczających świątynię Szmaragdowego Buddy też znajdują się malowidła dotyczące Ramy.
Wzdłuż posągu na ścianie świątyni rozwieszone jest osiemdziesiąt kilka (nie pamiętam już) dzbanków, do których wrzuca się drobne monety (trzeba wrzucić do każdego) dla zapewnienia sobie pomyślności. Kupiłam jak i inni turyści miseczkę takich monet (20 BHT = ok 2 zł) i wrzuciłam nie opuszczając żadnego naczynia.
Dalej przechodzi się przez kolejne części świątyni, mija się 4 wieże pnące się kolorowo i strzeliście ku niebu. Odpoczęłam chwilę przy źródełku i popatrzyłam na turystów, którzy rzucili się na trzech młodych mnichów z aparatami. Trochę mnie to zniesmacza, takie traktowanie przez europejskich turystów mnichów buddyjskich, jak małpy w zoo. Dla zasady nie zrobiłam im zdjęcia. Powinni też pobierać opłaty za takie fotografowanie. Katolicki ksiądz od razu by ich skasował albo pognał na cztery wiatry.
Skoro tak blisko była Wat Arun, a ja jeszcze nie byłam całkiem zmęczona postanowiłam przeprawić się przez rzekę (za zawrotną sumę 30 groszy) i zobaczyć na koniec dnia jeszcze jedną świątynię.
Ta była najtańsza i najbardziej mi się podobała. Wat Arun zbudowana została na wzór świątyń kmerów, dlatego architektonicznie różni się od innych i z daleka od razu ją widać. Całą pokrywają ceramiczne mozaiki ułożone w kwiaty, jednak każdy z czterech poziomów jest inny. Kontemplowanie świata z takiej budowli, w ciszy, bez turystów musi być wspaniałym doznaniem.
Schody prowadzące na każdy poziom są coraz bardziej strome, jakby mówiły, że im bliżej nieba jesteś tym trudniejszą musiałeś przebyć drogę. Poniżej rozciąga się przepiękna rzeka, która tętni życiem. Chciałabym, żeby Wisła kiedyś była taką rzeką żyjącą z ludźmi, a nie obok nich. Menam jest pełna łodzi.
Z czwartego poziomu świątyni bardzo ciężko zejść. Schody są strome i wąskie. Ludzie zanim zejdą patrzą w dół i czekają aż nabiorą odwagi. Ja stałam z 15 min, zbierając się na to, żeby zejść, ale poszło nadspodziewanie sprawnie. To jest chyba sposób, żeby po prostu napatrzyć się wchłonąć przeszkodę, a potem od razu sprawnie ją pokonać. Zrozumiałam też przez moment czego ludzie szukają w górach, wspinając się lub pokonując trudne trasy. Takie skupienie na czynności, która może kosztować cię życie lub zdrowie oczyszcza umysł i sprawia, że nagle czujesz się tu i teraz i czujesz, że ten czas jest twój.
Po zejściu znalazłam jeszcze świątynie obok. Siedział w niej mnich, który udzielał błogosławieństw. Poprosiłam więc o błogosławieństwo, on pochlapał mnie wodą, zawiązał mi na lewym przegubie biały sznurek i czuje się pobłogosławiona.
Jeszcze nie rozpracowałam łodzi. Wsiadłam na jakąś, która płynęła w moją stroną, ale okazało się, że nie zatrzymuje się na wszystkich przystaniach i tak wywiozła mnie o jeden most za daleko. Jednak jak śpiewa Gwidon Cybulski „Nie ma tego złego co na dobre nie wyszłoby”, a poza Gwidonem to przecież powiedzonko, które wszyscy znamy. Ważne, że się sprawdza. Przez to, że mnie wywiozło to trafiłam do jakiejś fajnej dzielnicy, a stamtąd na ul. Khao San, gdzie jest podobno centrum globetrotterów. Muszę tam wrócić jutro i spróbować smażonych robaków i kupić spodnie na jakimś ulicznym stoisku, bo tam podobno tanio można utargować. Niby takie spodnie są tutaj wszędzie, ale może ceny się różnią, muszę sprawdzić. Moje się rozdarły dziś, a takie luźne portki przydadzą się i tak. W niczym innym i tak nie da się tu chodzić.
Jeszcze w ramach ciekawostek hostelowych. Mam na piętrze samych facetów, co początkowo mnie jakoś nie zainteresowało, do momentu, kiedy zobaczyłam, że oni pomykają nago pod prysznic. Wszyscy: Azjaci, Europejczycy, Arabowie (mam mieszankę, bo tutaj jest z 10 pokoi na piętrze). Oprócz nich na moim piętrze jestem ja. Ale oni się nie krępują, więc im uwagi nie zwracam, a co sobie popatrzę to moje. Jeden ma mięśnie wyrobione tak ładnie, że anatomię można na nim studiować i jeszcze ma wielkiego smoka wytatuowanego na lewej połowie pleców i pośladku – Hiszpan albo z Ameryki Pd., bo słyszałam jak mówił po hiszpańsku w barze na dole.
No to tyle emocji na dziś.