Zakończył się mój pobyt w Ayutthaya i były to jak na razie najlepsze dni tego wyjazdu, nie tylko ze względów refleksyjnych, o których już pisałam.
Moje zdolności organizacyjne przydały się już na początku wycieczki. Przejazd wykupiłam z biura, które organizuje też jedno i dwudniowe wycieczki. Resztę ogarnęłam sobie sama, jak zresztą większość ludzi w moim busie. Organizacyjnie biuro podróży poniosłoby porażkę, gdyby nie moja skromna osoba, jak nieskromnie mniemam.
O 7:00 busy objechały hostele i hotele zbierając ludzi, którzy wykupili wycieczki do różnych miast i zawiozły nas na miejsce zbiórki. Tutaj pojawiły się pierwsze kłopoty. Stoi nas tam z 50 osób, a pani Tajka okleja nas kolorowymi naklejkami, zmienia naklejki, wsadza do busa, wysadza z busa, przemienia coś, przesadza kierowców. Zrozumieliśmy, że coś jej nie pasuje. Po 20 minutach, kiedy zdążyłam wypić niczym król Julian, mój ulubiony soczek mango, kupić wodę i zjeść ananasa, zaczęło mnie to denerwować. Policzyłam busy, miejsca w busach podeszłam do pani wzięłam tę kartkę, przeliczyłam ludzi, poupychałam miastami do kolejnych busów i było w 10 minut pozamiatane. Pani była pod wrażeniem, kierowcy spokojnie wsiedli i zaczęli się rozjeżdżać. Podeszła do mnie wtedy para holendrów, którzy nie wiedzieli do jakiego busa mają wsiadać i myśleli. że ja jestem koordynatorem z biura podróży i zaczęli mi gratulować organizacji. Wytłumaczył, że ja tutaj tylko sobie jadę. Bardzo miła para. Dobrze się dogadywaliśmy i umówiliśmy się na następny dzień na zwiedzanie miasta.
Flora i Eckbert nie mieli jednak pokoju, a mimo zapewnień pani z biura, że pokoje będą w hostelu, który był przydzielony wycieczkowiczom przez biuro, to okazało się, że są, ale w kiepskich warunkach i za horrendalną kwotę 50 USD. Zaproponowałam, żeby zabrali się ze mną do domu nad rzeką, w którym ja miałam zakwaterowanie. Tak razem wylądowaliśmy we wspaniałym guesthousie, w spokojnej okolicy nad samą rzeką. Miejsce naprawdę niezwykłe. Tradycyjny tajski dom został wybudowany przez właściciela, tak samo jak duża drewniana piętrowa łódź, na pokładzie której znajdowały się dwa bardzo przyjemne pokoje, a na ich dachu taras ze stolikami. Wieczorem po zawodzeniu Taja zza rzeki myślałam, że nic gorszego nie może zabrzmieć na tym najlepszym ze światów, jednak mogło… my!
Wieczorem leżeliśmy sobie w hamakach po wstępnym zwiedzeniu miasta i pięknej świątyni w stylu Kmerów. Znajdowała się ona po drugiej stronie rzeki, więc mało kto tam zaglądał. Zjedliśmy obiad na rzecznym targu, na którym nie było ani jednego turysty, żadnego napisu po angielsku i strasznie nam się to podobało. Wreszcie jakiś koloryt lokalny. W każdym razie wieczór płynął leniwie aż tutaj nasz gospodarz nieśmiało zapytał czy umiemy śpiewać. Na co ja z rozbawieniem powiedziałam, że nie umiemy, ale możemy zaśpiewać jak ktoś będzie tego słuchać. Uradowany pan przyniósł dwie gitary, a do naszej trójki dołączyli się jeszcze Włosi, którzy przyjechali tuż przed naszym powrotem z rowerowej przejażdżki i wszyscy udaliśmy się na patio nad rzeką, żeby pomuzykować.
Dwie nienastrojone gitary i międzynarodowa ekipa (holendersko-polsko-tajsko-włoska), fałszująca niemiłosiernie pocianała beatlesów jako żywo, potem przeszliśmy na rock z lat 70-tych i doszliśmy do wersji reggae „Somewhere over the rainbow” (dzielnie przez pół godziny śpiewaliśmy praktycznie jeden wers, bo nie znaliśmy reszty). Mieliśmy śpiewnik i czuliśmy się jak w czasie, kiedy stacjonowały w Azji wojska amerykańskie, a żołnierze chodzili na dancingi, na których rozbrzmiewała amerykańska muzyka z akcentem tajskim. My nie dość, że nie umieliśmy śpiewać, to bardzo chcieliśmy śpiewać, co miało skutki fatalne. W dodatku wiedzieliśmy o tym, że zawodzimy, bo nikt z nas nie wypił grama alkoholu.
Następnego dnia przystąpiliśmy do kontynuacji zwiedzania świątyń i zrobiliśmy interes życia na odkrytym przez nas kolejnym lokalnym targu ze wszystkim. Zakupiliśmy amulety z Buddą (nie wiemy od czego chronią i co odstraszają bo nikt nie był nam w stanie powiedzieć, a w każdym z trzech przewodników jakie mieliśmy było napisane co innego). Takie amulety na targu amuletów w Bangkoku kosztują najmarniej 30 BHT, a myśmy dali 10 BHT za jeden. Strasznie nas to ucieszyło i z tej okazji nabyliśmy jeszcze pączki robione na bazarze, dużo dziwnych rzeczy na patyku i jakieś obrzydliwe rzeczy do picia, które kupowały wszystkie dzieci dookoła.
Dziś wylądowałam w Sukhuthay. Myślałam, że to jakoś bliżej Bangkoku, a jechało się i jechało z 5 godzin. Mam pokój jest w bungalowie, w którym są 4 pokoje i na razie oprócz mojego tylko jeden jest zajęty. Okolicę otaczają ryżowe pola, tereny podmokłe i góry. Jest czysto i sympatycznie. Dookoła jest kilka domków, ale nie wszystkie są zajęte. W ogóle dochodzę do wniosku, że Tajlandia jest najtańsza jak podróżuje się we dwójkę, bo mój pokój kosztuje 8 USD, ale jest dwuosobowy i nie ważne czy zajmują go dwie czy jedna osoba to płaci się tyle samo. Tak jest zresztą wszędzie. No ale cóż, jakoś nikt godny podróżowania ze mną i to przez ponad miesiąc nie trafił się jeszcze, a ja uwielbiam wędrować sama, więc płacę.
Skończyłam czytać „Wielkiego Gatsby’ego” i teraz jestem na „Powiedział mi wróżbita” wiele z uwag Tiziano Terzaniego pokrywa się z moimi obserwacjami dotyczącymi podróży, choćby ta o byciu samemu ze sobą. To niezwykle cenne doświadczenie – bycie samemu. Podróż jest czasem dla ciebie, dlatego nie lubię się nim dzielić. Co chwila spotykam jakiś przygodnych ludzi i to jest miłe, ale to są ludzie „po drodze”. Najważniejsze to mieć ten czas na doświadczanie, smakowanie, podziwianie i kreatywne przetwarzanie w sobie. Czuje wtedy, że świat jest mój i że mogę wszystko. Poza tym tak jak Terzani wolę określać to jako wędrówka, a siebie jako nie podróżnika, a wędrowca. Dla mnie różnica jest taka, że podróżujący ma cel, przemieszcza się z miejsca na miejsce odhaczając kolejne punkty na mapie i podróż jest jego głównym zajęciem. Wędrowiec czasem przeoczy jakiś zabytek, czasem ominie coś, zmieni kierunek, raczej szwenda się, czasem pozornie bez celu, a jego celem jest czyste poznanie. Nie wiem czy dobrze tłumaczę tę subtelną różnicę, ale w samej nazwie się ją wyczuwa. Wędrowiec to trochę włóczęga, a trochę poszukujący, liczy się droga, a nie szlak na niej.
Po dotarciu do mojej chatki w Sukhuthay bardzo się ucieszyłam jak mnie pani poinformowała, że dostanę rower z przydziału, bo do ruin jest 14 km w jedną stronę. Nie było jeszcze późno, więc poprosiłam, żeby mi teraz dali ten rower, to pojadę do miasteczka. Jakaż była moja radość, kiedy po wypasionym rowerze holenderskim w Ayutthaya zobaczyłam swojego nowego wierzchowca!
Gabarytowo to tak na dwunastoletnie dziecko, brak błotników, ochraniacza na łańcuch, generalnie brak wszystkiego – dwa koła, kierownica i rozpadający się koszyczek. Nie ważne z jaką zawziętością pedałuję, poruszam się ze 2 na godz. wyglądam jak żyrafa jadąca na kucyku i wzbudzam powszechną radość. Dodam jeszcze, że tutaj jeździ się po angielsku, czyli mówiąc brzydko od dupy strony i jeszcze tego nie łapię. Mknę do wioski moją bryką, a najśmieszniejsze jest to, że ludzie są tutaj tak mili, że np. jadą grzecznie za mną, bo to nieładnie wymijać turystę, nie krzyczą jak łamię wszystkie możliwe przepisy ani jak jadę pod prąd, bo mi się akurat pomyliło i generalnie aż mi głupio momentami. Nie wiem jednak jak przeżyję te 14 km w jedną stronę na tym ogierze mym, bo jeszcze trzeba pojeździć po zabytkach w parku historycznym, a potem wrócić. Nie martwię się przynajmniej, że mi ktoś rower ukradnie jak zostawię gdzieś na chwilę bo tutaj nawet dziadkowie po osiemdziesiątce mają nowsze i bardziej sprawne modele. Jeśli nie napiszę przez trzy kolejne dni znaczy, że poległam w boju.
W miasteczku namierzyłam panią, która robi shake’i w różnych dziwnych kombinacjach. Dziś wypróbowałam zieloną herbatę z bananem. Bardzo dobra, daje kopa i jest sycąca. Jest jeszcze ze 20 kombinacji, ale chyba wszystkich nie wypróbuję. Mam ochotę na czarną kawę z mlekiem kokosowym i zielonym glutem. Widziałam jak dziś panowie to pili, ale nie zdążyłam powiedzieć, że chcę to samo, bo już poszli i wyrzucili kubeczki. Wyglądało intrygująco.