To był cały maraton kulturalnych atrakcji i spotkań. Zaczelam od pogawędki na temat stanu libańskiej kinematografii z Hauvickiem Habachianem, krytykiem kina pracującym dla An-nahar.
Spotkanie było bardzo interesujące. Okazało się że kino libańskie nie ma się wcale tak dobrze jak myclałam. Najlepiej stoją tutaj produkcje dokumentalne, na które można znaleźć pieniądze z różnych funduszy i w fundacjach. Calkiem nieźle mają się także artystyczne filmy krótkometrażowe, jednak kino fabularne to już inna bajka. Ciężko znaleźć pieniądze na takie produkcje, w związku z czym są to najczęściej filmy rozliczeniowe dotyczące wojny domowej. Wyjątkiem jest znany dobrze polskiej publiczności „Karmel” w reż. Nadine Labaki. Jej nowy film wszedł niedawno do libańskich kin i również spotkał się z uznaniem, jednak to wyjątki na rynku. W libanie nie ma profesjonalnych aktorów filmowych którzy utrzymują się z grania tylko w pełnometrażowych produkcjach bo przede wszystkim takowe kręci się ze 4 razy w roku, a jak ktoś już dostanie fundusze to chce stworzyć po pierwsze coś wyjątkowo ważnego i ponadczasowego, zawrzeć swój głos w sprawach które dotyczą m.in. społeczeństwa zatem można powiedzieć że kino jest tutaj tak zaangażowane jak teatr.
Co ciekawe nie ma tutaj także produkcji animowanych. Ale to nie znaczy że Libańczycy nie znają kina europejskiego. Z polskich reżyserów bardzo ceniony jest Kieślowski, Żuławski, Polański. Jakiś czas temu w kinach na specjalnych pokazach można było zobaczyć również rewers. Najpopularniejsze są jednak jak wszędzie filmy amerykańskie. Po wywiadzie z Hauvickiem w Down Town ruszyłam na Hamrę spotkać się z choreografem i tancerzem, twórcą bardziej teatru ruchu (a wręcz mięśni) niż tańca.
Omar Rajeh jest niezwykłym artystą i bardzo skromnym człowiekiem. Jego teatr jest inny niż Sun Flower. Prowadzi warsztaty dla tancerzy i choreografów z całego świata, jego studio odwiedza co tydzień pełna sama widzów (a za bilety się płaci). Co prawda przestrzeń jest niewielka (widownia przewiduje ok 50 miejsc), ale wymaga to od artysty tym większej precyzji. Siedząc praktycznie na scenie słyszy się każdy przyspieszony oddech, widzi się każdą kroplę potu i drobne drgania mięśni. Omar zaprosił mnie na swój wieczorny pokaz. Rzeczywiście trudno nazwać to tańcem. Przypomina raczej wyczyny Cieślaka w adaptacji „Księcia Niezłomnego” Grotowskiego. Rajeh pozostawiony samemu sobie i muzyce na scenie wije się, jego mięśnie drżą, jego ciało nie ma ograniczeń. Choreograf mówi że wyzwaniem przy tym pokazie było pokazanie natłoku wypadków które zmieniają życie, ciągle ścieranie się, zmaganie, to jak postrzegają nas inni przez pryzmat własnej wiedzy o świecie i to jak my sami siebie widzimy.
Omara często można zobaczyć na pokazach w Europie oraz USA i Kanadzie. Naprawdę warto. Zresztą nie tylko go zobaczyć ale również porozmawiać (bardzo chętnie zostaje po pokazach i dyskutuje na temat tańca, przestrzeni, sztuki itp.)
Jednak dzień jeszcze się nie skończył. Z teatru poszłam na Sanneya do Zico House, bo tam z kolei występował popularny tutaj hip-hopowy zespół z Ramallah. Nie zczaiłam o czym śpiewali ale poznałam trochę ludzi przy okazji, ale potem zrobiło się już zbyt pijacko więc przeniosłam się jeszcze na drinka do Camelot na gemeyze. Akurat grał bardzo miły DJ, którego poznałam wcześniej, więc pogadaliśmy sobie trochę, wymieniliśmy numery i maile, powygłupiałam się trochę z bratem Bassema poczym oddelegował się z Tonym (DJ’em) do domu. Jakoś bezpiecznie czuję się ze świadomością że wszyscy wiedzą u kogo mieszkam i gdzie to jest i zawsze chętnie się mną zaopiekują żeby nic przypadkiem mi się nie przytrafiło na terenie gdzie nie ma prawa nic się stać (mówiąc oględnie).
Do domu wróciłam ok 4:00 i zaległam (Bassem oczywiście ze względu na to że jest piątek zaginął w akcji ;) Potem przez okno wlazł Rabih (brat), który czasem tu nocuje ale ponieważ był trochę wstawiony a drzwi były wyjątkowo zamknięte (bo jak jestem sama to zamykam) to nie wpadł na to żeby zapukać (jak się tłumaczył – nie chciał mnie budzić) i wpił się przez taras żeby się przespać.