Pojutrze wylatuję do Polski. Szkoda, że nie mam tych 2 dni jeszcze na Damaszek. Nie chodzi tylko o Bassama i to, że wciąż nie mam pojęcia gdzie jest i co się z nim dzieje. Naprawdę zakochałam się w tym mieście jak przyjadę tu następnym razem to nie będę się z niego ruszać. To znaczy będę, ale tylko po okolicach, żeby sobie obejrzeć jeszcze trochę ruin. W każdym razie, jeśli moje plany się powiodą to następne sprawozdania z Damaszku pojawią się w wakacje, a jeśli powiodą się trochę mniej będą to sprawozdania z Libanu i trochę z Damaszku.
Wracając do teraźniejszości. Rano wsiadłam w autobus do Bejrutu. Oczywiście to ja nim jadę, więc nie może być planowo. Po kilku kilometrach autobus się rozkraczył na dobre na totalnym pustkowiu i musieliśmy czekać na nowy. Poznałam za to miła Panią pochodzącą z Libanu, która ma męża z Iranu, a syn ożenił się z Francuzką i wszyscy mieszkają w Damaszku. Napasła mnie także jak to tutaj bywa ciasteczkami (w Damaszku są najlepsze na świecie ciastka, które ja nazywam „ciastkami do herbaty”. Najróżniejsze rodzaje z sezamem, z marmoladą i inne. Jak będę leciała z Damaszku do Polski następnym razem to kupię tego ze trzy kilo albo lepiej).
Do Bejrutu dotarłam później niż chciałam i niestety dobrzy ludzie wykierowali mnie totalnie od dupy strony, że tak brzydko powiem. Wiedziałam, że mam jechać do końca trasy, wysiąść i zaraz obok mam pensjonat. Wysadzili mnie gdzieś w Gemmeyze mimo moich protestów i wsadzili niemal na chama, ale z dobrymi chęciami w taksówkę (nie taksi serwis, który jest tutaj bardzo tani, tylko w normalną taksę, która kosztuje jak noc w hotelu). Taksiarz oczywiście nie ma pojęcia gdzie jedzie. Norma. Ale jestem na miejscu.
Po mieście, w którym można dojść wszędzie i wszędzie się zgubić trafiłam do takiego, w którym jak masz już jedną ulicę to możesz nią iść prosto jak po szynach bo jak jest jakieś potencjalne przejście to na 70% za kilka metrów jest ślepa uliczka z drutem kolczastym i uzbrojonymi żołnierzami. Zobaczyłam tutaj to co radził mój mądry przewodnik, bo miałam mało czasu, a jeszcze chciałam odwiedzić przyjaciela koleżanki w Sajdzie.
Przepisowo Downtown
To reprezentacyjna część miasta, czysta, nowe kamienice w stylu kolonialnym, kościoły i meczetu – taka odpicowana totalnie starówka. Otoczone wszystko oczywiście drutem kolczastym a na posterunkach przed wejściem na uliczki stoją panowie żołnierze z giwerami. Myślę – i co zastrzelicie mnie jak wypluje tu gumę, czy co?
W Bejrucie wszystko jest blisko, więc obeszłam w dwie godziny całe Downtown. Najbardziej podobał mi się dwunastowieczny kościół św. Jerzego. Mają tam bardzo profesjonalnie i nowocześnie zrobioną wystawę w podziemiach. Można zobaczyć cześć podziemnych wykopalisk i obejrzeć film o etapach rozbudowy kościoła. Zabawne w porównaniu z Syrią jest to, że tam nic nie jest zabezpieczone. W zamkach nie ma na wieżach barierek, jak ktoś chce może sobie przypadkiem wypadać, w sumie wejść można wszędzie; w Bejrucie wszystko jest odpicowane, a wejść nie da się jak bo wszystko jest pogrodzone.
Z Downtown na Hamrę
Kolejny mój przystanek to Hamra, czyli ta bardziej normalna i muzułmańska cześć (bo na wschód od Downtown znajduje się dzielnica chrześcijańska – Gemmeyze, a jeszcze dalej ormiańska, gdzie już nie dotarłam z powodu braku czasu i zatrucia pokarmowego, ale o tym później). Po drodze pośród nowoczesnych hoteli wyłoniło mi się widmo zbombardowanego hotelu Holyday Inn – rzeczywiście robi wrażenie. Może w Sarajewie by na mnie tak nie podziałał, tam pełno wciąż takich ostrzelanych ruin i w dodatku mieszkają w nich ludzie. Tutaj jednak rozumiem co miał na myśli jeden mój przyjaciel, mówiąc, że śmierć masowa nie oddziałuje na wrażliwość człowieka jak jednostkowa na tle ogólnej szczęśliwości. Wokół życie toczy się w najlepsze, a w samym jego środku cień z całkiem niedawnej przeszłość.
Na Hamrze jakoś bardziej swojsko, ale ogólnie Bejtur jest zbyt europejski jak dla mnie (nie licząc tych zasieków wszędzie). Przechodzę więc cała ulicę aż do morza, zaczyna padać ja trochę zmęczona, ale napaliłam się strasznie, żeby zobaczyć Gołębie Skały, więc twardo ni deszcz ni mróz brnę (mrozu nie ma jest ponad 20 stopni, ale to tak dla kolorytu dodaję). Szukam sensownego przejścia, a za mną oczywiście trąbi stado taksówek. Ludzie tutaj całkowicie nie rozumieją, że ktoś może używać nóg do chodzenia. To dla nich jakieś niepojęte. Jadą i trąbią, wołają „taksi!”. Ja, że nie chcę taksi. Oni „ale dlaczego”. Robią korki, nie zwracają uwagi na światła i generalnie o ile w Syrii po godzinie jakoś przyzwyczaiłam się do szalonej jazdy to tutaj bym nie zaryzykowała chyba prowadzenia samochodu (nawet gdybym miała prawo jazdy). W Bejrucie chyba nikt nie umie prowadzić i wszyscy ciągle mają stłuczki, w dodatku ciągle trąbią, nawet kiedy stoją w korku (w Damaszku też, ale tam panuje znajomy chaos, tutaj nikt nie kuma o co chodzi i chaos jest chaosem nawet dla użytkowników dróg). Ostatecznie dobijam do tych skał i… wielkie rozczarowanie. No są dwie skałki w morzu, ok. no ale żeby jakoś mnie zauroczyły, czy imponowały to nie powiem. Siadam na jakąś herbatkę i wracam nadmorską promenadą (Cornishe). Tutaj dopiero widać jak miasto jest zorganizowane. Co gdzieś skręcam ślepa uliczka. Myślę, ludzie czy nie słyszeliście nigdy o skrzyżowaniach?! Wiecie takie dwie drogi, żeby można było przejść. W dodatku nie podoba mi się mentalność gówniarzy. Idzie grupa chłopaczków po 12 lat rzucają we mnie orzeszkami, jeden podbiega i wkłada mi łapę między nogi krzyczy „Russia, how much”. Obrywa w pusty łeb ode mnie. W ogóle ciągle słyszę to „Russia, how much”. Rozumiem było tu dużo prostytutek z Rosji, ale w Syrii też i tam jakoś było cywilizowanie. A już na pewno dzieci nie zachowywały się jak bydło, a wręcz przeciwnie. Przychodziły się przywitać, przedstawić. W Bejrucie jest totalna wolność seksualna, o której zapewniał mnie już Bob na Arwad, ale nie sądziłam, że prowadzi to do chamstwa na ulicy. Spotkałam też przyjaznych ludzi, ale kilka podobnych sytuacji na ulicy mnie zniesmaczyło totalnie. Chcę do Damaszku!