No to wróciłam. Naprawdę uwielbiam to miasto. Niestety nie czuję się jak w domu, bo od Bassama żadnych wieści, jego telefon wciąż milczy, zatem udaję się do backpackerskiego zagłębia na Sharia Saruja. Tutaj są tanie hotele, gdzie można dostać łóżko i śniadanie za 500 SYP. Jednak choć można było dostać je łatwo 2 tygodnie temu teraz jest to skomplikowane. Prawie wszystko zajęte. Dobrze, że ulica w sumie ma z 50 metrów i na niej jest z 5 hoteli, 3 coffe shopy i pełno falafli, kebabów i wszystkiego. Niestety też wszędzie pełno czegoś co ja nazywam "friendly turystów".
Klimat nie dla mnie
Zakwaterowuje się wreszcie na sali czteroosobowej z chińczykiem, jakimś dziwnym kolesiem, który wygląda notorycznie jak błogo naćpany i oryginałem z hotelu, który tu po prostu mieszka. Będzie ciężko. Wychodzę od razu coś zjeść. Na falaflu poznaję Amerykankę Molly, które zamierza spędzić w Syrii trzy miesiące. Dziewczyna nie wiem zupełnie po co tu jest. Nieszczególnie interesują ją ruiny, ludzie też jakoś nie bardzo, nie ma pojęcia co to za kraj i generalnie jest po prostu friendly. Pełno tu takich obijających się i szlajających ludzi bez pomysłu.Siedzą po coffee shopach i dyskutują o rzeczach, o których nie mają pojęcia, bo jak mogą mieć, skoro rozmawiają tylko "między nami backpackerami, a nie z ludźmi stąd". Uśmiecham się, zjadam falafla i wyruszam na zwiad mojego miasta.
Cóż mogę powiedzieć, jestem romantyczką pierwsze kroki kieruję na Kasjon. W połowie drogi stwierdzam jednak, że wcale nie chcę tam być sama. Wracam, zaopatruję się w mandarynki i nie rezygnując z romantyzmu idę na „most”. „Most” to kładka nad ulicą (jednak tak ją nazywaliśmy z Bassamem, bo nie pamiętaliśmy odpowiedniego słowa po angielsku na określenie kładki), gdzie raz się umówiliśmy, żeby zabrać się do domu. Potem mieliśmy nieporozumienie, bo kiedy Bassam zadzwonił do mnie następnego dnia, żeby mnie zgarnąć z miasta stałam przy al – Hamedija i nic nie słyszałam, więc powiedziałam mu gdzie jestem i dodałam „I’m waiting as always” co dla mnie oznaczało, że mówię miejsce, a on przyjeżdża. On zrozumiał, że „as always” znaczy „na moście”. Generalnie poszłam nie wiem po co, postałam sobie tam i tyle mi z tego przyszło, że nic.
Wróciłam w swoje okolice nabyłam sziszę i herbatkę i usiadłam w coffe shopie z książką. Długo się nie naczytałam. Kiedy chłopak z węgielkami przyszedł i spytał czy chcę więcej odpowiedziałam „Alarasi” i się zaczęło. No to już jestem z Damaszku. Chłopaki mnie obsiedli. Poznałam reżysera filmów o turystyce, trenera koni i innych.
Zły Kurd
Na wieczór umówiłam się z Ahmadem. Synem Safa, architektki, którą poznałam w drodze do Hamy. Kiedy zadzwonił opuściłam chłopaków i udałam się z nim na kolację. Opowiedziałam mu o tym co mi się przytrafiło w Dei az-Zaur, a on mi powiedział, że jego ojciec jest Kurdem i bardzo się ucieszył jak wygłosiłam mowę o tolerancji i przytoczyłam też swoje poglądy na temat Palestyny. Generalnie poczułam się znów jak u siebie.
Teraz jakoś mniej mi przeszkadza klimat Sarujy, tym bardziej, że już wszyscy mnie tu znają i przychodzą po porady. Dla większości Damaszek to pierwszy przystanek w Syrii, a ja nie dość, że znam miasto to jeszcze zdążyłam objechać inne. Siedzę sobie na kawce i podchodzą do mnie ludzie, pytają: to ty jesteś tą Polką, która tu już mieszkała. Nie no, nie mieszkałam, bez przesady, byłam tydzień. Pytają gdzie jechać, co jeść, co kupować i przede wszystkim jakim cudem umiem przejść tutaj przez ulicę, a ja siedzę jak miłościwie panująca i rozdysponowuję tylko kto gdzie ma jechać i za ile. Całkiem czilałt.
Damaszek z Abedem
Damaszek mnie zaskoczył zupełnie. Niby znałam każdy skrawek, który przemierzyłam, ale nie byłam w stanie odtworzyć w swoim krótkim rozumku gdzie on się właściwie znajduje. Znam ulice, znam przejścia, kamienice, ale za cholerę nie mogę połączyć ich w całość. Innymi słowy znów się gubię, ale na tym polega urok tego miasta. To jedno z tych, w którym mogłabym żyć. Z jednej strony jest trudne, kraj politycznie dziwny, ale po cichu mam nadzieję, że fala demonstracji, która objęła teraz bliski wschód dokona także tutaj czegoś. I jedno jest pewne, jeśli zacznie się w Syrii rewolucja to wyjdzie ona z Damaszku. Ludzie tutaj są zupełnie inni niż w pozostałych miastach, jakie odwiedziłam – młodzi są naprawdę zaradni, kreatywni i nieustraszeni. Sięgają po to czego pragną bez strachu. Ludzie z Damaszku wiedzą, że nie są najczęściej „welcome” we własnym kraju, ale dzięki temu uczynili z niego niesamowity twór – tygiel myśli i pomysłów. Jeden z chłopaków z Damaszku powiedział mi, że to dobre miasto do życia tylko trzeba nauczyć się jak tu żyć, żeby robić swoje. Mogłabym się chyba nauczyć, zwłaszcza z polskim obywatelstwem. Jednak jakby mi ktoś zaproponował życie, w którymś z innych miast w Syrii to nie ma bata.
Widziałam już Damaszek swoimi oczami, oczami Bassama oraz innych przypadkowo (jeśli istnieją przypadki) spotkanych ludzi. Ostatnie dwa dni to było spojrzenie chłopaka z coffee shopu – reżysera, wizjonera nowego Damaszku i ogólnie miłego faceta. Abed postanowił pokazać mi swoje ulubione miejsca w centrum. Okazał się świetnym kumplem. Opowiedziałam mu co mi się przydarzyło z Bassamem on mi opowiedział o swojej dziewczynie z Polski, Zosi i ogólnie od 14:00 do rana następnego dnia nie mogliśmy się nagadać. Biegaliśmy po ulicach jak para szczeniaków objadając się słodyczami, orzeszkami, falaflami i wszystkim co spotkaliśmy na drodze, a co mój nowy kumpel uznał za damasceńskie. Byliśmy w nowej części miasta, na starym mieście i w jakiś przestrzeniach pomiędzy. Podobało mi się to, że naprawdę czułam się swobodnie, bo Abed po prostu cieszył się, że poznał koleżankę z kraju swojej dziewczyny. Pytał mnie o Polskę o Warszawę o ludzi, bo za dwa miesiące wybiera się do Warszawy i Krakowa. Opowiedziałam mu też o kilku projektach artystycznych, które chciałam zrobić w Wawie i to okazało się strzałem w dziesiątkę. Postanowiliśmy, że w niedalekiej przyszłości musimy zrobić razem jakiś projekt kulturalny albo turystyczny polsko – syryjski.
Znalazł się Chris
Kiedy byłam jeszcze w Tartusie Chris napisał mi mail, że będzie w Damaszku mniej więcej wtedy kiedy ja. Nie miał jednak romingu w telefonie co znacznie utrudniało nam komunikację. Wiedziałam, że chce się zatrzymać w hotelu Al – Haramain w środę. Poszłam wieczorem przed spotkaniem z Abedem spytać czy nie przyjechał może chłopak ze Szwajcarii o imieniu Chris. Niestety go nie było. Następnego dnia rano poszłam jeszcze raz i pytam czy jest już Chris. Okazało się, że owszem dotarł, ale się minęliśmy jakieś 10 min. Spytałam czy mogę zostawić mu wiadomość. Pani była dopiero teraz zaskoczona. Jak to wiadomość? Taką na kartce? No tak normalnie. A smsy? Jesteśmy tradycjonalistami. Poszłam trochę się poszwendać po mieście, zjadłam przepisowo mandarynki na moście łudząc się że może… po czym o godzinie, którą napisałam na tradycyjnej kartce Chrisowi, usiadłam w coffee shopie. A teraz najlepsza część. Kartka zadziałała. Chris ją znalazł przeczytał i się zjawił zatem jak widać można żyć bez telefonów. Usłyszałam też jego część naszej historii. Kiedy w środę przyjechał do hotelu od razu zapytał chłopaka na recepcji czy może jest tutaj dziewczyna z Polski. Chłopak dziwnie się spojrzał, ale mówi „nie, z polski to nie mamy, ale jak chcesz dam ci pokój ze szwedkami one są fajne”. Chris zaczął tłumaczyć, że to nie tak, że my się poznaliśmy w Tartus i generalnie się speszył. Rano, kiedy wrócił do hotelu czekała na niego kartka ode mnie i cała historia z moim chodzeniem i pytaniem. Okazało się, że przeoczyłam bardzo ważną rzecz w Damaszku – lody. Zabraliśmy mnie, więc na lody na Al – Hamedija i powspominaliśmy czasy naszego krótkotrwałego małżeństwa samochodowego, przy okazji wkręcając jednego natrętnego Irakijczyka, że to nowa moda w Europie, takie zawieranie małżeństwa w samochodzie i to w dodatku bardzo ekonomicznie wychodzi, bo ma się od razu podróż poślubną stopem. Facet dał się zrobić i pyta dalej: ale jak się kontaktujecie skoro mieszkacie w różnych krajach? Na co my: ostatnio drogą tradycyjnego listu.
Niestety lub też stety przegapiłam ostatni wieczorny autobus do Bejrutu, a tutaj z hotelu wymeldowana, spakowana i co robić? Abed na szczęście przyszedł mi z pomocą i przenocował mnie u siebie. Byłam tak padnięta, że nawet nie pogadaliśmy sobie tylko momentalnie zasnęłam. A z samego rana - Bejrut.