Rano Chris wyjechał do Hamy, a ja postanowiłam spędzić trochę spokojniejszy dzień, odwiedzając wyspę Arwad, która znajduje się niedaleko miasta. Wystarczy wsiąść do motorowej łodzi w małym porcie (25 SYP) i po 15 minutach jest się na miejscu.
Arwad zaskoczyła mnie ilością dzieci. Wygląda trochę jak wyspa z „Władców much”. Dorosłych jest tu tyle co kot napłakał, natomiast małych i nieco starszych dzieci pałętają się całe watahy po wąskich uliczkach. Potrafią się przedstawić i spytać skąd jestem, więc sprawia im ogromną radość to, że mogą za mną biegać i pytać setki razy. Każde pyta oddzielnie jakby chciały sprawdzić czy jego „What is Your name?” zadziała tak samo jak innych. W takim pochodzie dochodzę do małej fortecy na środku wyspy. Tutaj jak przyzwoita turystka obchodzę małe sale pełne różności codziennego użytku teraz już nikomu niepotrzebnych. Nie upływa 10 min. jak poznaję Boba. A właściwie to Bob poznaje się sam. Nagle pojawia się nie wiadomo skąd i się przedstawia. To pierwszy chrześcijanin jakiego tutaj poznaję. Na co dzień mieszka w Libanie, ale dziś przyjechał odwiedzić rodzinę w miasteczku Safita. Proponuje, że pokaże mi co tam jest ciekawego. Dalej spacerujemy po wyspie razem.
To co mi się strasznie nie podoba w Tartus i na Arwad to śmieci. Ludzie tutaj totalnie mają gdzieś to czy plastikowy kubek po kawie wyląduje w morzu czy w śmietniku. Po wyspie walają się odpadki, a kiedy płynie się motorówką co chwila jakiś niedopałek czy puszka lądują w wodzie.
Siadamy z Bobem na herbatę. Oczywiście nikt mu na chrzcie nie dał na imię Bob, sam się tak nazwał w Libanie. W każdym razie opowiada mi jak tutaj jest naprawdę z tym prawem tradycyjnym i cywilnym jeśli chodzi o pary mieszane (czyli muzułmanin lub muzułmanka plus ktoś innego wyznania). Bob miał dziewczynę muzułmankę i chciał się z nią ożenić jednak jej rodzina jak się o tym dowiedziała wydała ją za pierwszego muzułmanina jaki się napatoczył. Byłam w szoku. Podobno tutaj się to tak właśnie odbywa. Dziewczyna ma niewiele do powiedzenia, a rodzina może wydać na nią całkiem legalnie wyrok śmierci. Niedoszła narzeczona Boba mogła zginać z ręki ojca lub braci. Spytałam co robi z tym prawo. Odpowiedział mi, że przymyka się na to oczy i nie rozmawia się na ten temat. Jeśli nawet ktoś złoży doniesienie (co się raczej nie zdarza, przeważnie zapisuje się śmierć dziewczyny i jej męża – bo trzeba zabić oboje, żeby zmazać hańbę – jako wypadek) płaci się karę pieniężną z dopiskiem, że było to w obronie honoru rodziny.
Najzabawniejsze są jednak tzw. wolne związki. Można sobie tak żyć pod warunkiem, że nikt nie doniesie na policję. Jeśli się tak zdarzy, że policja wparuje do mieszkania np. kiedy para jest razem w łóżku w niedwuznacznej sytuacji policja pierwsze co robi to… dzwoni po rodziców. Jeśli oni się zgadzają to ok, jeśli nie to przyjeżdżają i robią porządek na własną rękę. Wyobraziłam sobie momentalnie taką sytuację w moim przypadku jak to policja z Syrii dzwoni do moich rodziców i mówi (zapewne po arabsku, bo w innym nie umie): państwa córka uprawia seks w mieszkaniu mężczyzny, który jest muzułmaninem czy wyrażają państwo zgodę? Albo analogicznie: państwa syn jest w łóżku z dziewczyną z Polski. Co państwo na to?
Zaczęłam się śmiać, ale Bob mi uświadomił, że mimo że sam ma ponad 30 lat to ukrywa się ze swoim życiem erotycznym przed rodzicami. W świetle tego jakie życie w Libanie mi opisał to się nie dziwię. Otóż Bob najbardziej lubi seks zbiorowy i robi to co najmniej dwa razy w tygodniu i mnie zaprasza. Ja to akurat nieszczególnie, więc dziękuję za dobre chęci. Umawiamy się na zwiedzanie Safity jutro i rozstajemy na brzegu Tartus.
Wieczorem Bob pisze, że on to z Safity wybywa, ale zaprasza mnie do Hims, bo ma tam apartament i chciałby żebym była jego gościem. O nie mój drogi, tak to nie będzie. Żegnam Boba i następnego ranka wyruszam do kolejnego zamku krzyżowców.
Al – Markab – popsuła się pogoda
Zaczyna lać deszcz. Już myślę, że nigdzie się nie ruszę, ale nie będę siedzieć cały dzień w hotelu. Wyczołguję się na zewnątrz i ruszam do wioski Banijas, z której mam minibus pod sam zamek.
W taką deszczową pogodę ruiny górujące nad morzem wzniesione z czarnego kamienia poprzeplatanego białą zaprawą wyglądają niesamowicie. Jestem oczywiście sama, bo kto inny by chciał w taką pogodę łazić po zamku. Podoba mi się tutaj. Jestem rozdarta między zamkiem Saladyna a tym, ale jednak chyba ten mi się podoba bardziej. Niedostępny trochę chyba zapomniany albo mi się tak dziś wydaje. Na pewno moim faworytem nie jest Krak, choć ten się najlepiej zachował. Krak to wielka bryła skupiająca niemal małe miasteczko ułożone pionowo na sobie. Tutaj i w Kalat Salah ad – Din jest inaczej. Wszystko zajmuje większą przestrzeń i człowiek nie czuje się jak w klatce. Mimo deszczy obchodzę całą powierzchnię, wdrapuję się na każdą wieżę i penetruję każdy kąt. Na koniec w najwyższym punkcie i zajadam się świeżymi daktylami. Odkryłam je tutaj. W Damaszku ich nie widziałam; tylko suszone. W Tadmurze nie wzbudziły mojego entuzjazmu natomiast w Tartus zastąpiły mi mandarynki.
Po udanym dniu wracam do miasta. Nie chce mi się spać i mam ochotę na wino. Nad morzem dość łatwo je znaleźć w restauracjach, ale za dość konkretną cenę. Co tam. Należy mi się. Żyłam bez wina trzy tygodnie… ok 2 tygodnie, w Damaszku piliśmy z Bassamem wino codziennie do kolacji.
Siedzę do północy nad morzem z kieliszkiem czerwonego półsłodkiego – stałam się bardzo ekonomiczna. Czuję się tak zmęczona i obolała jak to mówili starożytni Grecy „pod względem stóp”, że po jednym kieliszku mam dość. Ale i tak sądzę, że to było ładne pożegnanie z Tartusem.