Następny dzień zapowiada się nieco lepiej. Poprawia mi trochę humor wycieczka do zamku. Rano wybywam z hotelu. Zostawiam tam tylko duży plecak. Mam szczęście, policjant, którego pytam o drogę do dworca minibusów oczywiście nic nie rozumie; czasem zastanawiam się czy oni w ogóle wiedzą jak się nazywają, bo sam się pyta ludzi przechodzących przez ulicę gdzie właściwie jest na mapie miejsce, w którym się obecnie znajdujemy, ale zlitował się nade mną ktoś i zabrał na odpowiedni przystanek autobusu miejskiego, który zabrał mnie z kolei do minibusu. Łatwo poszło, szybko dojechałam do Al – Haffa, czyli wioski, z której jest kilka kilometrów do zamku. Na miejscu opadli mnie oczywiście taksiarze i panowie z rozklekotanymi motorkami. Wybrałam motorek i przy okazji nabyłam kilka mandarynek i jabłek. Widok po drodze obłędny. Mój przewodnik nie kłamał. Zbocze jest naprawdę strome i niebezpieczne. Przez moment mam pietra, bo mój motorynkowy kierowca postanawia pokazać mi wszystko z bliska i jedzie przy samej krawędzi. Naprawdę zaczynam się obawiać czy dożyję do zamku. Dożyłam. Odin, bo tak ma na imię zaczyna przekonywać mnie że za 150 SYP zabierze mnie na dół za 2 godziny. Negocjacje trwają. Ostatecznie kończą się na tym, że zabierze mnie za kolejne 50 za półtorej godziny.
Kalat Salah ad – Din podoba mi się najbardziej z tego co widziałam oprócz Sant Samion. Oczywiście nie muszę dodawać, że jestem tu sama. Potężne mury i wiszący nad nimi duch wielkiego narodowego bohatera to coś co daje się naprawdę odczuć. Siedzę na szczycie najwyższej wierzy i tradycyjnie już jak to na murach jem w słońcu mandarynki. Sielanka. Gdyby nie ten syfiasty pokój w Latakii byłoby całkiem ok. Nabiegałam się nieźle po tych murach i wieżach. Właściwie to umieram totalnie z głodu bo jadłam tylko te owoce. Nie szkodzi zjem coś w Tartus.
Dzwoni budzik nastawiony wcześniej co oznacza, że czas pożegnać się z zamkiem. Schodzę na dół a tam już czeka Odin. Ma ze sobą paczkę pampersów i pyta czy moglibyśmy po drodze zajechać do jego domu tylko zostawić pieluchy dla dziecka. Oczywiście, że możemy. Aż tak to mi się do Tartus nie spieszy. Podjeżdżamy pod dom. W drzwiach pojawia się żona mojego kierowcy i mała dwuletnia dziewczynka – córka. Amal zaprasza mnie do środka. Jest bardzo serdeczna. Pijemy kawę rozmawiamy trochę (Czy mam męża? Ile mam lat? Czy mam dzieci?). Dziewczyna jest w moim wieku. Jest bardzo nowoczesna jak na taką wioskę. Nie zasłania włosów, mimo że jest muzułmanką i chodzi w spodniach. W Latakii to jest dość powszechne, ale tutaj to jednak mała wioska. Dom w którym mieszkają jest cały czas w budowie, więc aż się dziwię, że nie pętają się tutaj całe tumany białego kurzu. Pamiętam jak u nas w domu były wymieniane okna i to była tragedia, wszędzie syf. A tutaj za drzwiami ledwo postawione ściany i czyściutko. Żegnamy się niemal wylewnie, obiecuję się pokazać latem jak będę w okolicy (jeśli będę).
Do Latakii wracam bardzo sprawnie, zabieram swoje manatki i umierając z głodu przemieszczam się na dworzec autobusowy. Dziwi mnie, że wszystko pozamykane. Z moich kalkulacji wynika, że dziś jest środa ewentualnie czwartek, ale na pewno nie piątek. Piątek to oczywiste. Wszystko pozamykane, bo święto. No nic może coś uda mi się znaleźć w Tartus.