Rano po śniadaniu postanawiam nie siedzieć w mieście tylko zwiedzić położony niedaleko miasta klasztor św. Szymona Słupnika. Jeżeli ktokolwiek postanowi, kiedyś zatrzymać się w hotelu w Syrii, jakimkolwiek, powinien wziąć poprawkę na to, że kierunki tutaj są sprawą umowną totalnie. Pytam jak mam dojść do stacji minibusów i dowiaduję się, że to bardzo blisko, ok 200 m. Mam skręcić w lewo, znów w lewo, a potem w prawo. To tak sobie skręcam i skręcam i właściwie wracam do punktu wyjścia. No cóż, jeszcze raz. Skręcam, skręcam… ok koniec z tym. Idę na czuja. Prosto, w prawo i za mikrobusami znów w prawo. No proszę. Udało się. To była ta najłatwiejsza cześć. Setki mikrobusów na przystanku. Który jest mój? Dobre pytanie. Zaczynam znów metodą Kalego. Kalat Samion? Nie? A może Daret Azzehr? Tak Daret Azzehr to już całkiem inna rozmowa. Ktoś wie gdzie jest taka wieś. Tylko każdy macha rękami i inaczej mi tłumaczy oczywiście po arabsku wszystko. No dobra, zjawia się wybawca. Podchodzi starszy pan i pyta gdzie chcę jechać, to ja – Kali mówię, że do Daret Azzehr. Sant Samion? No wreszcie ktoś mówi ludzkim głosem. Pan ma na imię Ali i mówi, że pomoże mi się dostać do monasteru, bo z tej wsi to jeszcze 6 kilometrów. Po minibusie zaczyna krążyć karteczka do wpisywania się pasażerów, ale wszyscy mówią, że mam się nie wpisywać, bo mogą zatrzymać autobus, a poza tym będą mnie sprawdzać, a tutaj wszystkim się spieszy. Oznacza to oczywiście, że jadę za darmo, ale nikomu to nie przeszkadza. We wsi Ali łapie stopa i odstawia mnie pod samo wejście klasztoru. Super, dzięki wielkie.
Kolejne miejsce gdzie jestem zupełnie sama. Klasztor położony jest na szczycie wzgórza na kamienistej pustyni. Wokół żywego ducha. Słońce jest dziś dla mnie łaskawe. Siadam na szczycie ruin ze wzrokiem utkwionym w kilka oliwnych drzewek. Wiatr rozproszony w skałach i oliwkach brzmi jak morze. Wiem już Szymonie czemu wybrałeś właśnie to miejsce. Tutaj jest się bliżej tej siły, która jest dla jednych boskością, dla innych mądrością, a jeszcze dla innych esencją świata. Nie wyobrażam sobie tego miejsca latem. Pełnego turystów i odgłosów fleszy. Nie wyobrażam sobie, że może tutaj być ktoś poza mną. Naprawdę zaczyna przepełniać mnie spokój i głos mówiący „wszystko się ułoży”. Jest mi po prostu dobrze. Spędzam tutaj godzinę. Najlepsza moja godzina po wyjeździe z Damaszku. Po raz pierwszy czuję się znów wolna od wszystkich myśli i zmartwień. Tu pod niebem świata wszystko jest takie proste i oczywiste.
Nie mogę jednak zostać na zawsze w ruinach klasztoru (tym bardziej, że w końcu ktoś tu jednak przyjdzie). Schodzę naładowana pozytywną energią i idąc w dół wzgórza spotykam ojca z synkiem. Zdjęcie? No pewnie, że zdjęcie. Dalej widzę małżeństwo, chyba Chińczyków. No i już jest tłok.
Jak się stąd wydostać? Na dole spotykam Zaharię. Szalonego kierowcę, który proponuje mi podwózkę do Aleppo i zobaczenie po drodze Mushabbak (po negocjacjach za 275 SYP). Nie mam co robić po południu, więc się zgadzam. Z resztą inaczej nie zobaczę ruin kościoła, bo to tak po prawdzie zadupie totalne, a nawet większe. Musimy tylko poczekać na Chińczyków, których widziałam na górze, bo to oni go wynajęli. Pewnie nieźle im policzył. Zaczynamy rozmawiać. Okazuje się, że niedaleko Aleppo jest jeszcze jedna ciekawa rzecz, której raczej turyści nie odwiedzają – wioska Fahr. Zaharia może mnie tam zawieść jak odstawimy Chińczyków. Przemyśle to.
Wreszcie zeszli. Jedziemy na herbatę i kawę do siostry naszego kierowcy. Oczywiście zdjęcia i pojedyncze słowa oznaczające wymianę uprzejmości, bo Chińczycy tylko Salam i shukran a ja z 5 słów więcej. Głownie dlatego że pan Khaldun z Hamy dzwoni do mnie niemal codziennie i dziwi się co dzień bardziej „jeszcze nie mówisz po arabsku?”. Aż mi głupio, że nie.
Mushabbak jest położony również na kamienistej pustyni w zupełnym odosobnieniu. Przyjeżdżamy na zachód słońca. Samemu bez samochodu nie sposób się tutaj o tej porze dostać. Po prostu nic tu nie jeździ. Do najbliższej wsi kilka kilometrów.
Oczywiście zdjęcia i wracamy. W drodze powrotnej Zaharia zaczyna śpiewać. Właściwie raczej ryczy jak ranne zwierzę. W głowie mam tylko jedno pytanie „daleko jeszcze?”. Wreszcie Aleppo. Żegnam Chińczyków, a kierowca pyta czy chcę zobaczyć tę wioskę o której mi mówił. Jest dość późno, ale pewnie, że chcę. To kilka kilometrów za miastem. Ludzie mieszkają tutaj w lepiankach przypominających małe kopce albo ule. Bez okien, bez niczego właściwie. Kilka kilometrów od wielkiej metropolii po prostu życie się zatrzymało na tym etapie jak w jakiejś wiosce afrykańskiej. Bardzo biednie, ale bardzo gościnnie. Zatrzymujemy się u znajomych Zaharii. W takiej jednej lepiance śpią cztery osoby. Strasznie dużo dzieci, chyba ponad 10. W Syrii ludzie mają generalnie dużo dzieci. Zaczyna się standardowa procedura fotografowania. Jest tutaj jedna śliczna mała dziewczynka Saboha. Jej imię oznacza poranek. Bardzo dobre imię dla tak ślicznego i radosnego dziecka. Jak pomyślę że prawdopodobnie dziecka bez przyszłości to mi jest naprawdę smutno. Zostawiam im parę groszy. Bardziej potrzebują niż ja. To tyle co ja wydam na obiad – oni pewnie będą mieć za to obiad dla całej rodziny.
Wracamy. Jest już późno. Umawiam się z Zaharią na następny dzień. Razem z małżeństwem Chińczyków postanawiam odwiedzić umarłe miasta i Apameę. Szykuje się długi dzień.