Ulokowaliśmy się z Sebastienem w tym samym hostelu. Był trochę droższy niż pozostałe na ulicy, ale przyjemny i bezpieczny. Każdego piętra pilnował ktoś przez całą dobę, obsługa była mila i poczułam wtedy po raz pierwszy, że z Francuzami dobrze trzymać. Mają wyższe wymagania niż pozostali Europejczycy (to bynajmniej nie mit). Sebastien powiedział mi też gdzie jest najlepsza i jak się okazało najtańsza w mieście piekarnia francuska, gdzie postanowiłam zjeść śniadanie. W tym czasie mój nowo zapoznany kolega bukował sobie bilet na autobus jadący na południe Laosu. Ja miałam tylko jeden dzień w Vientien i zero pojęcia o tym co się tutaj znajduje i gdzie właściwie jestem. Sebastien został więc moim dorywczym przewodnikiem.
Wypożyczyliśmy rowery i pojechaliśmy wzdłuż Mekongu. Dzień był przepiękny, w powietrzy unosił się rześki wiatr znad rzeki. Polubiłam stolice Laosu od pierwszego wejrzenia. Dobrze też mi się rozmawiało z francuskim kolegą. Pokazał mi gdzie znajduje się łuk triumfalny i powiedział jak dojechać do najważniejszych świątyń. Sam był już wcześniej w Vientien, więc powiedziałam, że jak nie ma ochoty znów oglądać tego samego to poradzę sobie sama. Jedna rzecz, która mnie trochę do niego zrażała to nieustanne powtarzanie „as You want”. Odbierałam to jako coś pomiędzy arogancją, a brakiem zainteresowania moim towarzystwem, jednak następnego dnia, poznając lepiej Sebastiena zobaczyłam, że to jego sposób okazywania grzeczności. W ogóle spotkanie z nim było bardzo miłą odmianą po mężczyznach, których poznawałam w ostatnim czasie: zawsze otwierał drzwi, pytał czy chcę już wyjść z restauracji, czy jeszcze chcę zostać, co chcę robić, czy chcę pić, jeść, nie przerywał w trakcie wypowiedzi etc. a „as You want” było ostatecznie jego sposobem powiedzenia „tak jak chcesz”, a nie aroganckim „jak tam sobie chcesz”.
Obiad zjedliśmy na centralnym bazarze, który w Vientien jest trzypiętrową halą targową. Trzecie piętro to tylko jedzenie. Kupuje się kupony i daje przy kolejnych potrawach, które zbiera się jak ze szwedzkiego stołu. Na koniec oddaje się kupony niewykorzystane i odzyskuje się pieniądze. Najlepsza knajpa w mieście.
Popołudnie spędziłam sama. Potrzebowałam tego, bo przecież przyjechała na ponad miesiąc siedzieć w samotności, a tutaj okazało się, że od wyjazdu z Bangkoku nie jestem sama dłużej niż kilka godzin dziennie, a czasem i to nie, ale dobrze mi z tym.
Pojechała zobaczyć świątynie, które wskazał mi Sebastien i łuk triumfalny. Umówiliśmy się wieczorem, ale nie na konkretną godzinę, więc czułam się wolna od zobowiązującej kolacji. Przy łuku triumfalnym spotkałam dwóch przemiłych Włochów, których znałam już z łodzi i Luang Prabang. Alesandro i Roberto byli bardzo życzliwi i pogodni. Całe dnie zwiedzali jak szaleni, bawiąc się przy tym doskonale. „Ola Marta!” usłyszałam pod łukiem triumfalnym. Od razu zrobiło mi się weselej. Pojechaliśmy razem do największej świątyni, ale wszystko było już pozamykane – niedziela.
Wieczorem próbowałam znaleźć Sebastiena, ale nie zasalam go w hostelu. Pojechałam więc coś zjeść i obejrzeć nocny targ nad Mekongiem. Za porażającą kwotę 12 zł zjadłam olbrzymią świeżą rybę z Mekongu, którą najadłyby się ze 3 osoby. Strasznie tutaj tyję, bo wydaje mi się, że jak wszystko jest takie tanie to muszę zjeść wszystko, bo w Polsce nie stać mnie i tak na takie jedzenie. Więc moje priorytetowe zajęcie miedzy zwiedzaniem to jedzenie. Już nawet nie opisuję kolejnych przystanków, które ciągle robię niczym tasiemiec, pochłaniając wszystko na swojej drodze.
Vientien urzekło mnie swym wybrzeżem. Poczułam się jak w Bejrucie, jakbym tu była już tyle razy. Wybrzeże przypomniało mi bejruckie Corniche. Po prawej stronie w oddali widniał niczym Holiday Inn jakiś podświetlony wielki hotel. Na deptaku spacerowało chyba pół miasta. Przy ulicy rozstawili się sprzedawcy ze swoimi towarami oraz przekąskami. Bliżej Mekongu przechadzali się mieszkańcy i trochę turystów. Laotańczycy uprawiali wieczorny jogging, niektórzy popijali tutejsze piwo, inny rozstawiali się z głośnikami i tańczyli do muzyki z lat 60-tych.
Usiadłam pod rozgwieżdżonym niebem tak różnym od naszego europejskiego, a jednak tym samym. Stąd widać było jak na zdjęciu z książki całego Oriona i konstelacje, których nazw już nie pamiętam, ale które wiem, że są słabo widoczne w Polsce.
Sebastiena spotkałam dopiero po powrocie do hostelu. Mijaliśmy się całe popołudnie. Kiedy ja byłam w świątyni on był przy łuku, potem pojechał do świątyni sprawdzić czy mnie nie ma, ale ja już byłam w hostelu. Na targu też byliśmy w tym samym czasie, a potem siedzieliśmy niedaleko siebie nad rzeką, ale jakoś nie wpadliśmy na siebie. Padaliśmy z nóg, więc odpuściliśmy sobie już nocne rozrywki miasta, choć myśleliśmy o tym, żeby wyskoczyć na sziszę i piwo, ale byśmy już nie dali rady i umówiliśmy się na śniadanie.
Vientien obudziło nas o 7 rano upałem z piekła. Było tak gorąco, że nie dało się wytrzymać. Nasz termometr hostelowy pokazywał ponad 40 stopni w cieniu, ale odczuwaliśmy taki gorąc jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyłam w mojej podróży. Sebastien wyjeżdżał wieczornym autobusem, a ja popołudniowym pociągiem, więc zaproponował żebyśmy razem spędzili czas do mojego wyjazdu. Było to bardzo dobre towarzystwo. Tak miło rozmawiało mi się w tej podróży chyba tylko z Ramim w Pai. Po śniadaniu poszliśmy na mały spacer, ale było za gorąco, żeby cokolwiek zwiedzać. Zasiedliśmy w jeden świątyni, żeby chwilę odpocząć, pomedytować (oboje trochę ćwiczyliśmy jogę i medytacje wcześniej, więc było to jakoś naturalne). Dostaliśmy od mnicha po błogosławieństwie i sznurku na przegubie (tym razem pomarańczowym) i poszliśmy poleniuchować nad rzeką. Czas mijał bardzo szybko. Oboje trochę żałowaliśmy, że nie jedziemy w tym samym kierunku, bo jak to przeważnie jest z ludźmi, którzy się nagle zaczynają dobrze czuć w swoim towarzystwie, poczuliśmy, że mamy jeszcze tyle rzeczy do powiedzenia i tyle myśli do wymienienia między sobą. Niestety z tego wszystkiego zapomnieliśmy wymienić się adresami, ale kto wie, może spotkamy się jeszcze kiedyś w Azji.
Ledwo udało mi się zdążyć na busa, który miał mnie zabrać na stację kolejową. Oczywiście rytuał grzecznościowy ten sam. Nie musiałam nosić bagażu, Sebastien zapakował moje graty wyjaśnił panu gdzie ma mnie zawieźć (choć Pan doskonale wiedział, gdzie ma jechać, bo miał tylko jedna trasę i jeden przystanek, ale i tak to było sympatyczne. Ludzie w busie trochę się podśmiewali z tej nadopiekuńczości, a ja poczułam się mile połechtana). Żal było mi jechać…