Kiedy wybierałam się w tę podróż, niedługą, ale zawsze, postanowiłam sobie, że chcę być sama, że nie będę zawierać żadnych znajomości i że nie chce absolutnie poznawać nowych ludzi. Zawsze powtarzam jednak, że w życiu dostajemy to czego potrzebujemy, choć to nie zawsze to czego chcemy (bo bardzo rzadko wiemy czego tak naprawdę nam potrzeba).
Mi potrzeba było samotności tylko na początku. Jedyny samotny czas spędziłam w jednym z najtłoczniejszych miast na świecie – w Bangkoku. To tutaj miałam całe dni na chodzenie po zabytkach i rozmyślanie. Potem jednak im dalej od tłumu tym bliżej ludzi. Może taka już moja cecha, że najlepiej mi z ludźmi spoza głównego nurtu. Nigdy nie byłam lubiłam tłumów i mainstreamu.
W Tajlandii najbardziej podobało mi się to, że jeśli się chcesz to możesz być samemu, ale jak nie chcesz to zawsze można znaleźć towarzystwo i to na każdym poziomie i w każdym znaczeniu słowa „towarzystwo”: pogadanie przy kawie, rozmowa w świątyni, kilkudniowa podróż z kimś w tym samym kierunku, a jak się chce uprawiać turystykę seksualną to też można.
Podczas poznawania kolejnych osób po drodze odzyskałam wiarę w proste relacje, których brakowało mi w życiu przez wiele miesięcy, a może nawet ponad rok, może jeszcze dłużej. Mam wrażenie, że odkąd na FB pojawiła się możliwość określania relacji jako „to skomplikowane” wszystko zaczęło być jakieś nie wprost i niejasne. W podróży spotkałam ludzi, którzy nawet jak się ze mną nie zgadzali to potrafili otwarcie rozmawiać, spotkałam ludzi mądrych, myślących, zabawnych i czujących, a taka mieszanka to rzadkość. Miałam szczęście… a może to moja karma?
Ostatnie dwa dni spędziłam w Bangkoku. Miło spacerowało się po mieście bez mapy znając już niektóre zakamarki, mając ulubioną panią od pad thaia, knajpkę i soczkownię. Tym razem zaszalałam. Zatrzymałam się w hostelu za 35 zł (miałam prysznic i łazienkę w pokoju). Pani na recepcji od razu mnie ujęła. Była od początku niesympatyczna i stanowczo olewająca klientów jak sprzedawczyni w mięsnym za PRL-u. Poczułam, że już na wejściu ją lubię.
Postanowiłam, że całe dwa dni spędzę na relaksie i wydawaniu pieniędzy. Za to co wydałam mogłabym żyć sobie spokojnie i bez wyrzeczeń przez tydzień, ale chciałam się odpowiednio pożegnać z Bangkokiem, a raczej odpowiednio powiedzieć „do zobaczenia”. Poszłam sobie zatem na wszelkie dostępne zabiegi upiększające: manicure, pedicure, henna rzęs i brwi, jakieś kompleksowe maseczki na twarz co zajęło ze 2 godziny, potem jeszcze tatuaż z henny na całe przedramię i dłoń, a na koniec jeszcze masaż ziołowy. Po czymś takim każda kobieta czuje się sto razy piękniejsza niż Monica Belucci (choćby na 5 minut).
Po tych zabiegach dla ciała przyszła kolej na jedzonko. Kupiłam sobie ogromną rybę najdroższa jaka była w restauracji, robiona na parze i duszoną potem w ostrych ziołach. Ludzie dookoła mnie (Tajowie, bo to moja upatrzona knajpa w małej uliczce z ostatniego pobytu) patrzyli najpierw z niedowierzaniem jak ją zamawiam, pytając po trzy razy czy na pewno na ostro. Potem z jeszcze większym niedowierzaniem patrzyli jak znika z talerza ponad pół kilograma ryby, a ja nie popijam jej nawet wodą. Potem aż sam pan właściciel postawił mi matcha i stwierdził, że nie widział jeszcze, żeby jakiś Europejczyk zjadł to w całości. Uczta królowej za zabójczą cenę 25 zł (nic droższego w karcie nie było i tak). Potem jeszcze się dopchałam owocami na ulicy.
Na zakończenie mojej podróży odwiedziłam jeszcze muzeum narodowe. W środy jest darmowe przejście z przewodnikiem po muzeum (trwa ok. 2 godziny). Trafiłam na świetną grupę bardzo zainteresowanych turystów, którzy mieli dość pokaźna wiedzę na temat buddyzmu i dużo podróżowali po Azji, więc nasze przejście przedłużyło się do ponad 3 godzin i przypominało wycieczkę fascynatów wymieniających się spostrzeżeniami.
Takie przejście polecam dużo bardziej niż samotne przejście po muzeum, bo choć zawiera ono bardzo dużo wspaniałych zabytków i arcydzieł sztuki tajskiej z różnych okresów to ekspozycje są dość kiepsko przygotowane. Samemu idąc przez te skarby można niewiele zobaczyć, tym bardziej, że opisy są bardzo skromne, a eksponaty pokazane statycznie, w starym stylu muzeum-cmentarz i dla tych którzy nie są pasjonatami ani nie znają dobrze historii Tajlandii i historii sztuki można się naprawdę zanudzić i rozczarować. To co najbardziej przyciąga i u wszystkich na wejściu wzbudza tylko jedno określenie – wow – to sala poświęcona pogrzebowym uroczystościom. Za jedną platformę pogrzebową rodziny królewskiej prawdopodobnie ze 2 pokolenia jednej zwykłej rodziny mogłyby spokojnie przeżyć życie.
Boję się wracać, boję się że nie potrafię się dopasować, boję się, że jeszcze nie jestem dość silna żeby poradzić sobie z tym co zostawiłam za sobą. Co jeśli z chwilą powrotu do Polski wróci wszystko to co chciałam odkleić od siebie, co jeśli zniknie mój optymizm, spokój i wiara w ludzi.
Nie chce jeszcze wracać. To nie ucieczka. Ludzie, którzy zmieniają miejsce swojego pobytu na ziemi nie uciekają tylko chcą zmienić perspektywę, zmienić siebie, zmienić swoje życie, karmę. Przemieszczanie się, podróże to ścieżki do celu, a nie ucieczka. Moja podróż jednak się nie kończy, ale muszę ją przerwać w tym momencie, wsiąść w samolot i na jakiś czas wrócić do Warszawy. To nie koniec, to dopiero początek kolejnej wyprawy…
PS Dziękuję wszystkim, którzy wirtualnie towarzyszyli mi w tej podróży. Wasze wsparcie, komentarze, maile były dla mnie bardzo budujące i sprawiły, że z chęcią publikowałam kolejne opisy.