Kiedy byłam w przedszkolu rodzice wysyłali mnie w wakacje na kempingi z dziadkami, czego nie znosiłam, bo tam na siłę kazano mi się bawić z wiejskimi dziećmi, które mnie nie lubiły, a ja ich. Potem rodzice ciągle wysyłali mnie na kolonie czego również nienawidziłam, bo tam wszystko było na czas i też trzeba było się na siłę integrować. Nie rozumiałam nigdy dzieci, które lubiły jeździć na kolonie i obozy i uważały, że to świetna zabawa. Przez ostatnie dni jednak czułam się jak na bardzo pozytywnym obozie.
W Luang Prabang nasza łódź od razu opanowała okolicę. Mieszkaliśmy porozrzucani po miasteczku co sprawiało, że z jednej strony widywaliśmy się na trasach wycieczkowych codziennie, ale nie wpadaliśmy na siebie non stop i każdy mógł się też odseparować, jakby chciał, od reszty. Trzy dni minęły bardzo szybko i właściwie żałuję, że się skończyły. Polubiłam bardzo naszą międzynarodową ekipę. Najbardziej Tinę, Jana i Daniela. Ostatnie dwa dni spędziliśmy razem. Umawialiśmy się ok. 13:00 w stałym miejscu tak, żeby rano każdy zobaczył sobie w miasteczku co chciał i potem jechaliśmy za miasto. Nie potrzebowaliśmy maila ani telefonu. To było najlepsze. Zwyczajnie umawialiśmy się na godzinę i nikt się nie spóźniał. Wieczorem szliśmy do klubu Utopia i tam już Ari dbał o to żebyśmy wszyscy bawili się świetnie.
Ari jest człowiekiem z sercem na dłoni. Pogodny, sympatyczny i otwarty. Kiedy jesteś w szkole, w twojej klasie zawsze jest osoba, którą wszyscy lubią i która integruje towarzystwo. W naszej klasie był Ari. Śmialiśmy się z Danielem, że Obama powinien go wysyłać na misje specjalne. Gdzieś jest wojna – Ari pojedzie i swoim optymizmem wszystkich pogodzi.
Najwcześniej Luang Prabang opuścił Michael, chłopak z Danii. Potem Ari i Jeff. Ostatni dzień spędziłam z Danielem, bo Tina i Jan pojechali na trekking. Tina i Jan to bardzo ciepła para. Widać, że troszczą się o siebie, ale też nie wiszą na sobie. Bawią się ze wszystkimi, potrafią istnieć osobno co uważam za bardzo ważne. Jan jest trochę jak skała, która dba o to, żeby niczego nie brakło, podczas gdy Tina dba o ciepło.
Ostatni dzień z Danielem wspominam bardzo dobrze. Szwendaliśmy się po mieście, dotarliśmy na chiński bazar, poszliśmy na laotański masaż i zjedliśmy pyszną kolację nad Mekongiem.
Nie czułam zupełnie, że Daniel jest 9 lat młodszy. Jego myśli wydawały mi się bardzo dojrzale jak na tak młodą osobę. Trochę przypominał mi sposobem bycia i wyrażaniem siebie jednego z moich przyjaciół, dzięki któremu znalazłam się w Laosie, bo wiem, że jak Bart mówi, że jest super to najczęściej jest (mamy podobna definicję „tego co super”).
Ostatniego dnia po raz pierwszy nie padał deszcz i mogliśmy zobaczyć jak wygląda Laos skąpany w słońcu. Trochę przypominał mi Pai, ale nie był jeszcze aż tak turystyczny.
Ostatecznie nie był to pobyt ani szczególnie intensywny ani leniwy. Zobaczyłam sporo świątyń, poleniłam się w dobrym towarzystwie nad wodospadem i pojadłam trochę pysznego jedzenia.
Kiedy kupowałam bilet na nocny autobus do Vientian czułam jednak niedosyt. Mogłabym zostać dłużej w Luang Prabang. Pożegnałam się z Danielem i pojechałam na stację. Myślałam, że może być trochę trudno, Laos nie był w moich planach, więc nie sprawdziłam hosteli ani nawet tego gdzie mam się zatrzymać, żeby poszukać noclegu. Na szczęście pojawił się Sebastian. Raz wpadliśmy na siebie na nocnym targu i teraz jechaliśmy razem autobusem do stolicy.
Sebastian jest Francuzem, ale ostatnie dwa lata spędził w Australii i na podróżach po Azji. Znał czysty przyjemny Guesthouse, więc zabraliśmy się razem. To bardzo sympatyczny chłopak, który zachowuje się trochę jakby nie chciał nikogo urazić ani się nikomu narzucać. Jest spokojny i tak zwyczajnie po ludzku życzliwy. Nie ma entuzjastycznych reakcji jak Ari, raczej jest bardzo elegancki w obejściu (trochę jak kot).
Zbliżam się do końca mojej podróży, a przecież to miał być dopiero początek… Czas to najgorszy z wynalazków.