Po bardzo turystycznej Tajlandii Laos wydaje mi się męczący na samym początku. Nie miałam zamiaru w ogóle przyjeżdżać tutaj, ale po długim pobycie w kraju zbudowanym na turystyce zapragnęłam odrobiny dzikości i czegoś prawdziwego. Pomyślałam, że skoro bilet do Laosu nie jest drogi, a mój kolega, który był tutaj kilka lat temu zachwalał mi bardzo Laos, to się wybiorę i ostatni tydzień podróży spędzę tutaj. Z Tajlandii droga do Luang Prabang jest trzyetapowa. Najpierw jedzie się minivanem do przejścia granicznego. Następnego dnia rano jedzie się stamtąd łodzią do położonego w Laosie Phrebang, a potem znów pół dnia łodzią do Luang Prabang. Pierwszego dnia w vanie poznałam niemiecka parę Jana i Tinę, którzy także jechali do Laosu. Dobrze mi się z nimi rozmawiało, więc podróż nie była tak bardzo męcząca jak początkowo mi się wydawało.
Na przejściu granicznym spędziliśmy noc w obskurnych, dość brudnych pokojach, ale wcześniej zintegrowaliśmy się tutejszym Changiem, więc jakoś daliśmy radę. Rano pan z hostelu zabrał nas na granicę, gdzie dość sprawnie dostaliśmy wizy i mogliśmy zapakować się na łódź, która najpierw miała przez cały dzień wieźć nas Mekongiem do Phrebhang czy jakoś tak, a potem następne 8 godzin do Luang Prabang.
Myślałam, że będzie dość lokalnie i cicho, ale okazało się, że taka łódź to odpowiednik lotu czarterowego. Międzynarodowe towarzystwo rozkręciło się i zintegrowało. Na początku trochę mi przeszkadzała taka sztuczna przyjaźń, ale potem poddałam się i weszłam w klimat. Miejsce na łodzi miałam koło chłopaka z Danii Michaela, który jest bardzo nieinwazyjny i zachowawczy. Tak jak ja lubi swoje własne towarzystwo i ceni sobie chwile, kiedy nie musi się do nikogo odzywać, więc nie musiałam paplać bez celu przez 7 godzin. Tina i Jan siedzieli trochę dalej, więc pogadałam z Michaelem, trochę pospałam posłuchałam muzyki, porozmawiałam z innymi turystami, a potem wpadł do nas (miedzy nasze siedzenia) Ari.
Ari to uroczy Amerykanin, którego rodzice pochodzą z Filipin. Jest pociesznie radosny i taki stuprocentowo nowojorski.
Mekong wydawał się wielkim i powolnym wężem wijącym się wśród dzikiej i wciąż dziewiczej puszczy, jednak pod jego skórą czaiły się potężne prądy i niebezpieczne skały. Podróż wydłużyła się nieco, ponieważ Chińczycy zamknęli tamę w górze Mekongu co spowodowało, że w Laosie i Kambodży poziom wody momentalnie obniżył się o 4 metry.
Kiedy dotarliśmy do Phrabangh lunęła na nas ściana deszczu. Szybko zakwaterowaliśmy się w jednym hostelu, zabierając ze sobą Daniela, którego poznali na łodzi Tina i Jan. Daniel to student biologii z Austrii. Wieczorem i w nocy lało jak z prysznica. Miasteczko wydawało nam się wyjątkowo nieprzyjazne. Nie byliśmy jakoś uprzedzeni negatywnie, ale po prostu w powietrzy czuło się, że nas tutaj nie chcą i nie lubią. Po turystycznej Tajlandii było to dziwne. Nie przejmowaliśmy się tym jednak nadmiernie i spędziliśmy czas we własnym towarzystwie, grając w karty i pijąc lokalne piwo BeerLao. Pewnie siedzielibyśmy do rana gdyby ok 1:00 właściciel nas nie wyrzucił spać.
W nocy nie mogłam spać. Miałam wrażenie jakby wokół mnie chodziły jakieś dziwne energie, cały czas miałam wydawało mi się, że w moim pokoju coś jest i mi zagraża. Od dziecka nie miałam takiego uczucia pierwotnego strachu, który paraliżuje. Co zasnęłam śniło mi się, że z rzeki ktoś wyławia zwłoki i je zjada, a potem zmienia się w zombie. Obudziłam się z krzykiem, mając jednocześnie wrażenie, że ktoś inny krzyczy. Chciałam tylko wynieść się z tego miejsca. Następnego dnia okazało się, że Daniel, który miał pokój pod moim, miał takie samo wrażenie ogarnął go wieczorem strach, a potem miał ten sam sen co ja. Ten krzyk, który myślałam, że mi się śni był krzykiem Daniela, który obudził się w tym samym momencie co ja.
Na szczęście spędziliśmy tam tylko jedna noc. Na łodzi następnego dnia towarzystwo się rozkręciło, a ja wkręciłam się w karty. Pierwszy raz w życiu grałam w karty i okazało się, że jestem całkiem niezła. Graliśmy w coś pomiędzy pokerem i makao i czymś jeszcze. Grałam ja Ari, Michael, Daren (chłopak ze stanów który się do nas dołączył) i Daniel. Okazało się, że po godzinie nieźle wymiatałam. Wszyscy Azjaci się zebrali wokół nas dopingując swoich „zawodników”.
Luang Prabang przywitało nas deszczem. Zresztą ciągle pada odkąd jestem w Laosie. Ta pora deszczowa tutaj jest naprawdę deszczowa, a nie oszukana jak w Tajlandii. Mój hostel jest dość daleko od centrum, ale mam czyste łóżko i prysznic z ciepłą wodą. Laotańczycy tutaj są niezwykle grzeczni, ale czujesz też wpływ Francuzów. Z jednej strony wygląda to jakby wynieśli się wczoraj, bo domy pokolonialne są zadbane, restaurowane i nie popadają w ruinę, z drugiej strony jak każdy kraj pokolonialny przytłacza mnie ten wpływ obcych. Piętno na mentalności pozostaje w żyłach potomnych. Kawiarenki i piekarnie mieszają się tutaj z lokalnym azjatyckim jedzeniem, które jest tutaj lepsze niż w Tajlandii.
Laotańczycy w restauracjach i na bazarach nie są natarczywi, są mili i uprzejmi. Oczywiście opium i marihuanę proponują wszyscy i nikogo to nie dziwi. Kierowcy tuk-tuków proponują ją w ramach przejażdżki to samo kelnerzy i obcy na ulicy, ale mimo to jakoś nie czujesz niebezpieczeństwa. Mówisz „nie” i odchodzisz.
Kiedy się już zakwaterowaliśmy, każdy w innym hostelu ruszyłam na nocny bazar, gdzie znajdziesz niebo świata, czyli ulice z jedzeniem. Kupujesz talerz za 10 tys. kip (ok 5 zł) idziesz i nakładasz sobie górę jedzenia i to najlepszego jedzenia jakie jadłam w życiu. Potem shake i mała przechadzka. Oczywiście nie umawiają się wszyscy spotkaliśmy się na ulicy jedzeniowej, a potem wylądowaliśmy w najpopularniejszym lokalnym barze, czyli w Utopii.
W Laosie wszystkie bary zamykane są o 23:00 i potem nie ma już sprzedaży alkoholu, jednak to co uwielbiam w Azji to to, że każda zasada ma furtkę i tak tutaj w Luang Prabang bardzo popularne są kręgle. Kręgielnia to główna rozrywka. Zastanawiałam się dlaczego. Okazuje się że w jedynej kręgielni pod miastem można pić do rana. Z Utopii kursują co 5 min. regularne tuk-tuki „na kręgle”.
Zapakowaliśmy się do takiego i pomknęliśmy. Było to jedno z bardziej surrealistycznych doznań, jechać na kręgle w Laosie, żeby się napić piwa w środku nocy.
W grupie globtroterów czuję się z jednej strony dobrze, a z drugiej widzę jak różnie myślą ci ludzie ode mnie. Jeżdżą na wyprawy po świecie jako wyskoczenie z życia, szaleją i są mili, życzliwi i niby tacy z nich wolnomyśliciele, ale każdy studiuje „kierunek z przyszłością” i ma w głowie schemat ścieżki kariery. Są otwarci, ale raczej na innych cudzoziemców. Lubię z nimi posiedzieć wieczorem, ale cieszę się, że nie zatrzymałam się w centrum. Dla mnie to kawałek mojego życia, a nie kolejne doświadczenie czy odhaczona zwiedzona mieścina.