Kiedy właściwie zaczyna się podróż? Nie mówię o tej największej, tej nazywanej życiem, ale takiej fizycznej przyziemnej. Czy wtedy, kiedy z plecakiem przekraczamy próg domu? Wtedy, kiedy wsiadamy do samochodu, samolotu, pociągu, autobusu czy innego środka transportu? Czy może wtedy, kiedy podejmujemy decyzję „jadę”?
Moje podróże, nie te zawodowe, ale te moje zaczynają się jeszcze wcześniej. Właściwie w moim przypadku podróż jest ostatnim etapem wielkich całości, które trzeba zakończyć stawiając „wieże” z talii tarota. Z tego co pamiętam to wieża oznacza spustoszenie, rozwalenie wszystkiego, kres, zburzenie świata. Jest bardziej złowroga niż śmierć, bo ta może przyjść łagodnie. Wieża wiąże się z burzą, spustoszeniem i totalnym zniszczeniem, z ruiną. Ale taką ruiną, po której trzeba się podnieść i budować wszystko od nowa. Budować siebie.
Trochę, a nawet bardzo tak to wygląda. Podróż przychodzi u mnie w momencie ,kiedy nie ma już o co walczyć i czego zbierać, a złudzenia pryskają i kiedy już nie jest żal, kiedy człowiek rozgląda się i widzi, że nic nie zostało. Wtedy trzeba zebrać siły spojrzeć przed siebie i iść. Taki wyjazd to nie ucieczka tylko zbieranie sił.
Po wojna królowie wracają do swoich królestw i na zgliszczach stawiają nowe twierdze. Ich mury są potężniejsze, pałace piękniejsze, a wnętrza zyskują większą świetność niż niegdyś. Jednak żeby zbudować nowy dom po burzach trzeba się na chwilę zatrzymać i przespać. Przemyśleć jak to zrobić, zaplanować, spojrzeć z innej perspektywy. Wtedy podróż staje się ostatnim etapem starego przed początkiem nowego. Wieża zyskuje wydźwięk pozytywny, a człowiek zaczyna odradzać się mądrzejszy i szczęśliwszy.
Tak więc po długotrwałych burzach wszystko mi ucichło, kurz walki opadł i nagle obudziłam się z biletem do Tajlandii w ręku (a właściwie na monitorze, bo to przecież bilet elektroniczny). Tajlandia była przypadkiem. Akurat nadarzyła się okazja – promocyjny bilet, a sytuacja czasem jest tak nieznośna, że nie można zostać w jednym miejscu, bo człowiek czuje, że im dalej tym lepiej mu będzie. Ucieczka, która nie jest ucieczką tylko chwilowym wyskoczeniem z trybów życia dobrze robi, a wszystko mówiło mi, że muszę się przemieścić – byle dalej byle dłużej.
Kupiłam bilet. Kupiłam też dużo różnych rzeczy co zawsze sprawia mi wielka frajdę. Zwłaszcza nowinki w stylu kompaktowy plecak, czy kompaktowa kurtka przeciwdeszczowa. Tym razem biorę mało rzeczy. Plecak wygląda jak zapakowany na tydzień, bo wychodzę z założenia, że nie potrzebujemy rzeczy, że im więcej mamy tym bardziej boimy się to stracić. Nie jadę przecież na żaden projekt jak przez ostatnie dwa lata (bo przez ostatnie lata, jeśli gdzieś wyjeżdżałam to właśnie organizować jakieś projekty kulturalne lub społeczne. Wracałam kilka razy do Libanu, trzy razy byłam w Tunezji, niedawno wróciłam z Maroka. Cudownie było, ale nie był to czas dla mnie. Tajlandia będzie moja.)
Nie potrzebuję wielu rzeczy. Po co mam dźwigać? Poza tym i tak trzeba czasem coś uprać co można zrobić w takim klimacie szybko pod prysznicem. Lecę liniami emirackimi. Podobno są super. Nie lubię tylko długich transferów, a ten będzie długi, bo aż 5,5 godziny na lotnisku. Potem 6 godzin z Dubaju samolotem do Bangkoku, przedzieranie się przez dziesięciomilionowe miasto i będę mogła wreszcie odpocząć w hostelu.
Tym razem postanowiłam być bardzo odpowiedzialna i pierwszy hostel sobie zamówiłam przez internet. Zrezygnowałam z couchsurfingu, bo nie mam zupełnie ochoty poznawać żadnych nowych ludzi. Mam dość. Jeśli praca człowieka polega na tym, że ciągle musi rozmawiać i spotykać ludzi, to ich obecność w pewnym momencie jest męcząca (nie wszystkich, bo obecność przyjaciół nie jest mecząca, ale innych tak.) Zatem pakowanie, ostatnia noc we własnym łóżku i jutro ruszam do Tajlandii.