Wczoraj odwiedziłam jeszcze dziewczyny z Kafa, żeby pożegnać się przed odlotem. Potem ruszyłam na spotkanie z Marzeną. To dziewczyna, która od ponad 10 lat mieszka w Libanie, wyszła za Libańczyka i bardzo prężnie działa na rzecz polonii. M.in. wydała bardzo ciekawą publikację poświęconą nie tylko cmentarzowi polskiemu, ale także artystom i studentom, którzy podczas wojny i po niej przebywali w tym kraju. Marzena dotarła w Londynie do bezcennych archiwalnych zdjęć i wspomnień Polaków, którzy mieszkali w Libanie, a ja mam nadzieję, że uda jej się zrobić kilka ciekawych eventów na ten temat, bo to jak ona opowiada o tym, z jaką pasją i z jakimi pokładami wiedzy przedstawia dzieje polonii libańskiej powinno przekonać każdego, że warto pokazać takie rzeczy światu. Rozmawiałyśmy o potencjalnych koncertach i wystawach, o tym jak można promować polską kulturę w Libanie, co można zrobić, żeby zintegrować bardziej polonię z Libańczykami, a jednocześnie jak przedstawić piękno i osiągnięcia naszej sztuki, prezentując uniwersalne wartości, które można wykorzystać do budowy stałej wymiany kulturalnej na tym terenie.
Po tym bardzo ciekawym i inspirującym spotkaniu udałam się do studia, żeby posłuchać jak Bassem nagrywa głos. Miło było posiedzieć z chłopakami, tym bardziej, że odkryłam w sobie zdolności 13. wojownika. W pewnym momencie nie wiem jak to się stało, ale zaczęłam rozumieć o czym między sobą rozmawiają. Siedziałam sobie na kanapie i nagle wcięłam się z komentarzem (po angielsku oczywiście, jednak nie potrafię mówić z samego słuchania... jeszcze). Chłopaki zamilkli „To ty znasz arabski?” / „Też jest to dla mnie zaskoczeniem”. Jak się bardzo skupię to kontekst łapię. Podpytuję Bassema o znaczenie pojedynczych słów, które (nie wiem dlaczego) wydają mi się kluczowe. Przeważnie trafiam z wnioskowaniem, że rzeczywiście są one najistotniejsze w wypowiedzi. W każdym razie zrobiło to wrażenie (na mnie samej też). Niestety moje możliwości językowe zostały przecenione na tyle, że już nikt nie zadawał sobie trudu, żeby po angielsku ze mną pogadać.
W ogóle nie czuję się jakby to był już koniec mojej podróży. Nie chcę wracać. Szukam biletu na przyszły tydzień, ale wszystko jest zbyt drogie. Rano jadę do Saidy, jakby to był jeden z wielu dni. Lubię Saidę. Podoba mi się bliskowschodni charakter miasta, wąziutkie uliczki, po których ledwo można się przeciskać, bazar śmierdzący rybami i coffee-shopy na wybrzeżu.
Niewielki zamek morski jest jedną z kluczowych atrakcji turystycznych. W ruinach odnajduję ślady kaplicy, meczetu, szpitala. Z najwyższego punktu ogarniam wzrokiem miasto skąpane w pomarańczowych promieniach słońca. Dobrze mi tutaj. Jak dobrze mi w Libanie.
Po romantycznym postoju w zamku przenoszę się do najlepszego moim zdaniem muzeum w tym kraju – Muzeum mydła. Brzmi może kosmicznie, ale to naprawdę ciekawie i bardzo nowocześnie zrobiona ekspozycja. Można tu zapoznać się z procesem wyrobu naturalnych mydeł, obejrzeć film i zakupić naturalne tradycyjnie robione mydła i płatki mydlane (co oczywiście zrobiłam). Po przepisowych odwiedzinach w sklepie udałam się jeszcze do hanu (karavansaraj) Al-Franj (bądź El – Frandż – zależnie od przewodnika). Znów sama w zachodzącym słońcu na arkadowym dziedzińcu. Do bycia samej w bajkowych miejscach mam wyjątkowe szczęście. Normalnie jest to jedna z głównych atrakcji turystycznych, więc powinno roić się od ludzi z aparatami. Jestem ja i dwa czarne koty wygrzewające się na środku placu. Gdyby czas mógł zastygnąć, gdybym nie musiała dziś wracać... Nie krzyknę chwilo trwaj – z doświadczeń Fausta wiem czym to grozi. Halas, dość sentymentalizmu, wraca do Bejrutu.
Mam przedwyjazdowy babski wieczór z Ritą. Siedzimy w fajnej knajpie i (co nie jest zaskoczeniem) jemy. Rozmawiamy o sztuce, trochę obgadujemy chłopaków, śmiejemy się z nadopiekuńczości jej chłopaka Salima (bardzo sympatyczny i przystojny – bez urazy Rita, to komplement ;) – chłopak).Dzwoni Bassem, chciałby, żebym wpadła do studia. Nie dam rady. Spotkamy się w domu. Zostajemy z Ritą jeszcze z godzinę. Ciężko mi się z nią rozstać, mój Liban to właśnie tacy ludzie jak ona, jak Bassem, jak inni, których poznałam. Żałuję, że nie mogłam przedłużyć biletu.
W domu dopakowuję rzeczy. Rita siedzi jeszcze z nami do północy. Robimy sobie ostatnie fotki na szybko. Potem idziemy z Bassemem na wieczorny, a w sumie to nocny spacer po okolicy (nie muszę chyba dodawać, że jemy?). Ciężko rozstawać się z kimś z kim mieszkało się miesiąc w takiej symbiozie. Mogę dodać, że w tym przypadku sama przyjaźń damsko męska zadziałała (Jednak może zacznę twierdzić, że jest to możliwe, mimo że uważałam wcześniej, że nie ma takiej opcji. Natomiast dochodzę do wniosku, że jesteśmy zbyt podobni charakterologicznie, żeby być dla siebie nawzajem atrakcyjni za to dogadujemy się bez słów.)
Nie rozmawiamy o tym, że wyjeżdżam – czuję się jakby to był temat tabu. Wsiadam do taksówki Bassem nie jedzie ze mną na lotnisko. Nie mamy ochoty na takie pożegnanie. Zresztą... przecież wrócę.