Siedzę sobie spokojnie w przepięknym Pai i popijam zielonego kokosa w mojej chatce, ale jak doszło do tego, że znalazłam się tutaj i że przeżyłam ostatnie cztery dni… to długa historia, którą oczywiście opowiem.
Z Chiang Mai wyruszyłam na trzydniowy trekking po górach, który miał obejmować raffting, oglądanie lokalnej wioski oraz przejażdżkę na słoniu i chodzenie po dżungli. Moja ekipa składała się z ośmiu osób. Na wyprawę wyruszyła ze mną para Francuzów, para Kanadyjczyków oraz trzy Niemki. Kanadyjczycy i Francuzi od początku zapowiedzieli, że warunki są dla nich za trudne i chcą iść tylko na dwa dni. Rzeczywiście było dość ciężko, bo pierwszego dnia okropnie padał deszcz. Przemokliśmy całkowicie jeszcze zanim zaczęła się cała zabawa.
Na pierwszy ogień poszedł raffting. Polecam w deszczu – niezapomniane doznanie. Na dole podmywająca bambusową tratwę rzeka na górze ściana wody, przez którą trudno oddychać i pan, który bawi się w najlepsze wykrzykując co chwila „Oh my Budda” lub „Titanic! Toniemy!”. Rzeczywiście trzeba tutaj pływać tylko z doświadczonymi „kierowcami” łodzi, bo rzeka, mimo że niezbyt głęboka, kryje ostre kamienie i zmienny nurt, a doświadczony człowiek wie jak uderzyć tratwą o skały, żeby się tylko odbiła i popłynęła dalej i gdzie jest jakie dno. Po takiej przejażdżce byliśmy cali mokrzy i nie bardzo mieliśmy się w co przebrać.
Teraz jednak trzeba było dość 10 km do obozu nad wodospadem, gdzie mieliśmy spędzić noc w szałasach. Nasz przewodnik prowadził nas najpierw przez piętrzące się ku górze pola ryżowe skąpane w deszczu, potem weszliśmy do lasu. Droga nie była szczególnie ciężka, ale wilgotność powietrza utrudniała oddychanie. Poza tym w takich warunkach człowiek okropnie się poci i cały aż ocieka od lepkiej wydzieliny, która miesza się z deszczem. Było ciężko, ale ostatecznie doszliśmy.
Obóz składał się z dwóch szałasów, paleniska i tzw. łazienki, czyli dziury w ziemi otoczonej deskami. Za to widok cudowny. Przepiękny wodospad przy samym szałasie rekompensował mi wszystko. Jednak jak się okazało tylko mi. Niemki porażone brakiem prysznica i niewygodami oświadczyły, że życzą sobie trekking tylko na 2 dni. Oczywiście rzeczy w takich warunkach nie schły zupełnie i po kąpieli w wodospadzie mój kostium nadawał się następnego dnia do wyrzucenia, bo zaczął gnić.
Przewodnicy mieli problem co ze mną zrobić, bo byłam zdeterminowana, że chcę absolutnie trzy dni trekkingu. Jednak nie opłacało im się wynajmować obozu dla jednej osoby, więc uradzili, że jeden z przewodników pójdzie ze mną w góry do świątyni ukrytej w lesie, a potem przenocuję u rodziny w wiosce w górach, a reszta grupy pojedzie na słonie. Rozdzieliliśmy się następnego ranka.
Dla mnie kemping to nic strasznego, bo jako dziecko często jeździłam pod namiot na mazury, gdzie myłam się w jeziorze, gotowało się nad ogniskiem i nikt nie narzekał, że nie ma bieżącej wody lub że ubrania nie schną, bo pada deszcz.
Spakowałam rano mokre szmaty do plecaka i pomaszerowałam w góry z panem, który bardzo kiepsko mówił po angielsku, ale po wspólnym wypaleniu bananowego skręta jakoś się dogadaliśmy. Całkiem fajny jest tutaj ten smakowy bananowy tytoń, który jest dość słaby i pali się go w cienkich bananowych bibułkach. Ja nie palę, ale zdarza mi się z kimś dla towarzystwa i rozluźnienia atmosfery wypalić coś oryginalnego (w sensie tytoń). Doszliśmy do przepięknej świątyni ukrytej w lesie.
Jaka różna wydala mi się od tych wszystkich świątyń jakie widziałam do tej pory. Spokojna i natchniona. Nie było tutaj setki skrzynek na dotacje ani kwiatów, które kupujesz, a kiedy wazony pod posągiem Buddy się wypełniają te same kwiaty sprzedawane są ponownie (tak samo z kadzidłami, których nie pali się tylko kładzie na tacach).
Posiedziałam dwie godziny w tej cichej, oddalonej od ludzi świątyni i poczułam się jak nowo narodzona. Zjedliśmy zupkę instant i pomaszerowaliśmy do wioski.
Jedzenie na kempingu jest dość ograniczone. Na śniadanie jajko i tosty z dżemem (chleb jest paskudny, nie da się go jeść, ale nic innego nie było). Na obiad lepiej, bo może być ryż z tofu i warzywami lub zupka z proszku. Potem kolacja to najczęściej curry z ryżem, ale bardzo dobre.
Kiedy dotarliśmy do woski zostałam ulokowana u jednej rodziny w domu w środku wioski. W Tajach zaskoczyła mnie ich jednoczesna uprzejmość, życzliwość, ale i rezerwa wobec gości. Po krajach arabskich przyzwyczajona jestem do tego, że jak się przyjeżdża to obsiada cię cała rodzina, każdy chce z tobą rozmawiać i każdy ma ci milion spraw do opowiedzenia, jakbyś był dawno niewidzianym krewnym. Tutaj wszyscy są mili, ale jakby chcieli być nieinwazyjni, wręcz niewidzialni. Moi gospodarze to młode małżeństwo z dwuletnim synkiem, kuzynka oraz ciotka. Kiedy zobaczyłam po raz pierwszy ciotkę, trochę się przestraszyłam. Była to babcia po osiemdziesiątce, zasuszona jak śliwka, nie mogła się wyprostować, chodziła na przykurczonych nogach, z głową na wysokości kolan. Była to pozostałość po pracy na polu ryżowym. Dolegliwości, które ją dręczyły czekają większość kobiet w wiosce. Staruszka była bardzo życzliwa i dużo się uśmiechała, jednak w ustach miała ogromny wrzód z ropą, który pękał co chwila i z ust leciała jej ropa z krwią, które ciągle odpluwała.
Ulokowano mnie w miejscu obok kuchni, w domku wspartym na palach. Na dole było miejsce dla świni i kurcząt (każdy w wiosce ma przynajmniej jedną świnię i kurczaki). Bardzo mi się tutaj spodobało, bo nigdy nie widziałam na żywo świni, a tutaj były dwie i trzy bardzo ciekawskie prosiaki. Świnie tutaj są inne niż w Polsce. Mniejsze, szare i mają dłuższe nóżki. Po kolacji mogłam się normalnie umyć. Łazienka była na zewnątrz, ale był tam kran z bieżącą wodą, więc nie było problemu.
Staruszka spała w kuchni, a ja w komórce. Chyba zabrałam jej miejsce, aż mi było głupio. Dostałam czystą matę i czyste koce. Babcia chyba bardzo mnie polubiła tak jak i synek gospodarzy (bawiliśmy się bardzo przyjemnie samochodzikami z drewna, a on ciągle śmiał się i wołał „kola, kola” co znaczy tyle co „cudzoziemiec”). Babcia bardzo dbała, żeby mi było wygodnie, więc najpierw sprawdziła czy łóżko jest dobrze posłane, a następnie przyszła okryć mnie szczelnie polarowym kocem, mimo że było bardzo ciepło. Potem w nocy zaglądała do mnie kilka razy i sprawdzała czy się nie odkryłam przypadkiem.
Rano z przerażeniem, ale i rozbawieniem zobaczyłam, że dwa kociaki, które w nocy ciekawsko zaglądały do mojej komórki są uwiązane na sznurkach, jak wytłumaczył mi mój przewodnik po to żeby nie przeszkadzały mi spać. Wszyscy tutaj było absolutnie grzeczni i starali się wręcz unikać mnie w swoim własnym domu.
Rano poszłam rozejrzeć się po wiosce. Na drogę wyleciały mi najpierw dwa prosiaczki, które wyglądały na małe kociaki. Tak się przeraziły, że zaczęły biegać w kółko, a po chwili zniknęły w krzakach. Przeszłam przez ryżowe i owocowe pola i dotarłam do małego przedszkola, gdzie dzieci śpiewały tajską wersję „Panie Janie”. Usiadłam sobie z dzieciakami, a one akurat zaczynały zajęcia z angielskiego. Wyglądało to śmiesznie. Tak jakbym przeprowadzała wizytacje tajskiego przedszkola. Sama zaczęłam się uśmiechać do siebie pod nosem. Trzylatki bardzo się starały potem odśpiewały mi jakąś piosenkę, a ja poszłam dalej przyjrzeć się górom i owocowym polom.
Ludzie tutaj nie lubią być fotografowani i ja to rozumiem, nie są zwierzętami w zoo, a ich praca jest bardzo ciężka. Nic dziwnego, że nie życzą sobie, żeby jakiś turysta robił im zdjęcia. Dzięki temu, że uszanowałam ich prośbę mogłam trochę z nimi posiedzieć, zjeść kilka owoców i na migi „porozmawiać”. To jest zaskakujące jak my ludzie mamy zdolność do porozumiewania się jakoś intuicyjnie. Wiemy co do siebie mówimy nie tylko dzięki słowom i gestom, ale też dzięki jakiejś energii, która jest w nas. W końcu wszyscy składamy się z tych samych atomów.
Po południu przyszła pora na słonie. To było wspaniałe doznanie. Wcześniej jeździłam na wielbłądzie i to nic miłego. Wielbłąd trzęsie, majta tobą na wszystkie strony, a jak biegnie to siodło wbija się między nogi. Słoń idzie powoli, trochę chyboce, ale jeśli ma się dobre siedzisko nie jest źle, nawet jak schodzi z góry (musisz się tylko trochę odchylić, żeby nie spaść). Moje siodło niestety miało nie obleczony niczym metalowy pręt z tyłu, który tłukł mnie w kręgosłup przy schodzeniu z góry przez co na plecach mam pręgę jakby mnie ktoś zdrowo zdzielił. Jeździłam ok. godzinę, a potem mogłam nakarmić słonie bananami. To bardzo towarzyskie zwierzęta. Witają się, są pogodne i wesołe. Wśród ponad 10 słoni w parku było też trzymiesięczne słoniątko, które ochrzciłam „Zdzisławek”. W ogóle, ponieważ karmiąc słonie zwracałam się do każdego per Zdzisław, Tajowie myśleli, że to polskie słowo określające słonia, ale im wytłumaczyłam, że nie. Miałam całą godzinę na zabawę ze Zdzisławkiem, bo mój transport do Chiang Mai się opóźnił. Słonik obwąchiwał mnie trąbą, a potem chciał iść za mną do łazienki i barku z napojami, co bardzo rozbawiło treserów.
W Chiang Mai dopiero poczułam się brudna i zmęczona. Woda spływająca pod prysznicem była brązowa od ziemi i potu. Poczułam, że potrzebuję odrobiny luksusu. Po kąpieli ruszyłam na miasto i zaszalałam. Po pierwsze postanowiłam zjeść coś dobrego. W Chiang Mai była restauracja z ogródkiem, którą mijałam zawsze jako drogą. Zasiadłam w niej i zamówiłam ryż z krewetkami tygrysimi i warzywami zapiekany w ananasie, sajgonki i shake’a ananasowego, a potem jeszcze piwo (lokalne piwo to Chang, nie polecam, ale jakoś miałam ochotę). Zapłaciłam kolosalna sumę 35 zł. Potem ruszyłam na bazar, ale po drodze minęłam jeszcze spa, do którego chodzą wszystkie Francuski i Niemki tutaj. Była promocja na dwugodzinny zabieg, więc zaszalałam. Nie żałuję, bo za kompleksowy masaż i scrub zapłaciłam 140 zł. Do tego szlafroczek, łazienka dla mnie, herbata, kawa ciasteczka. W sumie 3 godziny rozpieszczania. Przeszłam się po nocnym bazarze jak królowa i znów zakupiłam jakieś rupiecie.
Rano wypoczęta i szczęśliwa ruszyłam do bajecznego Pai. Minus podróży tutaj jest taki, że strasznie trzęsie. Myślałam, że zwymiotuję. Nie mam choroby lokomocyjnej, ale żołądek podjeżdżał mi do gardła i opadał z szybkością światła. W myślach zakrzyknęłam jak pan z tratwy „Oh my Budda!”. Jednak, kiedy dotarłam do tego miejsca poczułam, że było warto się przemęczyć przez trzy godziny telepania się busikiem.
Pai położone jest malowniczo w przepięknych górach otoczonych wodospadami i gorącymi źródłami. Mój bambusowy domek znajduje poza miasteczkiem w cichej okolicy. Chatkę wspierają pale dzięki czemu z ganku mam widok na okolicę - góry. Na trawniku przed domkiem mam hamaki i kawiarenkę, w której sympatyczny pan serwuje drinki, a w cenie pokoju mam kawę i herbatę. Poczułam się jak na filmie, kiedy to wszystko zobaczyłam.
Kolejnego dnia jednak okazało się, że Pai ma minus. Mianowicie nie da się tutaj za bardzo jeździć rowerem, bo teren jest górzysty i dość stromy. Wszyscy poruszają się na skuterach, bo do wodospadów jest z daleko, żeby iść na piechotę. Nie miałam wyjścia. Musiałam dziś nauczyć się prowadzić skuter. Po pierwsze to ja nigdy nie siedziałam na motorze, nie mam prawa jazdy ani nie jeździłam nigdy skuterem, a tutaj wszyscy jeżdżą jak wariaci, jednak chęć zobaczenia wodospadów przeważyła. Średnio uspokoiłam się po tzw. szkoleniu ze skutera. Pan po prostu pokazał mi gdzie jest hamulec i sprzęgło, pokazał gdzie się odpala i powiedział, żebym uważała na siebie i skuter.
Pomyślałam, że to nie może być trudne, skoro wszyscy tutaj nawet dwunastoletnie dziewczynki pomykają na tych skuterach. Wierzcie mi, tajskie góry to nie najlepszy teren do nauki jazdy na skuterze. Drogi są kręte i strome, często nawierzchnia jest wyboista, a po którejś stronie masz zawsze przepaść. Chyba zaliczyłam jakiś sport ekstremalny.
Nad jednym z wodospadów poznałam Ramiego. Palestyńczyka, który mieszka w Tajlandii od kilku lat, a wcześniej mieszkał w Indiach.. Jednak te kraje arabskie mnie dopadają nawet tutaj. Rami wygląda jak typowy Europejczyk, ma blond włosy i jasne oczy, a jego mama jest Amerykanką. Wychował się na Zachodnim Brzegu, ale potem przeniósł się do USA, ale nie podobało mu się, więc wyladował w Azji, a teraz mieszka w Pai. Rozmawialiśmy sobie dość długo, a potem ruszyłam nad kolejny wodospad. Po godzinie jazdy zatrzymałam się w jednej soczkowni, a tutaj znów natknęłam się na Ramiego. Poznaliśmy też chłopaka z Kanady Erica. Eric twardo jeździł na rowerze wszędzie, co jest tutaj nie lada wyczynem. Pożegnałam się znów z Ramim i z Erykiem ruszyłam nad wodospad. Tutaj pożegnałam się z kolei z Erykiem, bo on jeszcze chciał jechać nad kanion oglądać zachód słońca, a ja chcę zobaczyć kanion jutro, bo boję się trochę jeździć po zmroku skuterem.
Wodospady są tutaj niewielkie, ale piękne. Nie tak porywające jak mój przy obozie, ale piękne. Te tutaj są turystyczne. Tamten miał magię, bo był ukryty w lesie i niedostępny. Jutro muszę kupić kostium, bo mój się rozpadł, a szkoda nie skorzystać z gorących źródeł.
Wracając do domku tylko raz przejechałabym psa i raz wpadłabym pod samochód, a na koniec wjechałam w ogródek przy mojej kawiarence, więc uważam, że radzę sobie ze skuterem całkiem przyzwoicie.