Na szczęście ominęła mnie wątpliwa przyjemność jechania minirowerkiem do kompleksu świątyń w Sukhuthay. Rano rozpadał się dość intensywny deszcz, całą noc też padało, więc droga z mojej części wioski do miasta zmieniła się w błoto. Okazało się jednak, że z miasteczka odchodzi minibus do parku historycznego i tam można na miejscu wypożyczyć rower, bo park to właściwie trzy kompleksy pałacowo świątynne. Zatem po zakupieniu shake’a mango i podwójnej porcji ananasa na śniadanie ruszyłam w miasto w poszukiwaniu busa. Mało nie przeoczyłabym „dworca”. Bus wyglądał jak trochę większy tuk-tuk. Większość turystów nie wiedziała chyba, że to właśnie jest stacja, bo brali ryksze i tuk-tuki ja jednak postanowiłam przemieszczać się jak najbardziej lokalnie i właśnie dzięki temu, że wypracowałam już odpowiednie tempo chodzenia jakoś ludzie wyczuwają, że chcę lub nie chcę akurat gdzieś jechać. Tym razem zawołali mnie, żebym wsiadała, bo zaraz bus ruszy.
Zapakowałam się do środka i patrzyłam na drogę z ulgą i dziękczynieniem dla samej sobie, że nie wzięłam roweru. Droga była w budowie, pełna błota i rozmiękczonego pyłu, w dodatku było to chyba ze 20 kilometrów w jedna stronę, a po samych świątyniach jeździłam potem jeszcze kilka godzin, praktycznie do zamknięcia parku.
Momentami wciąż nie wierzę, że tu jestem. Kiedyś taka podróż do Tajlandii wydawała mi się niemożliwa, teraz siedzę sobie przy świątyniach popijając mrożoną kawę, matcha lub owocowe shake’i i mam poczucie, że wszystko jest możliwe i każde marzenie może się spełnić, jeśli przekształcimy je w plan, nad którym będziemy pracować. Dziś mnich w świątyni powiedział mi, że Budda twierdził, iż wszystko może się wydarzyć i że wszystko jest możliwe. Picasso z kolei mówił, że wszystko co możesz sobie wyobrazić jest rzeczywiste. Zaczynam w to wierzyć i zaczynam wierzyć w to, że przychodzi do mnie właśnie ta dobra fala losu. Muszę ją tylko chwycić i złapać odpowiedni wiatr.
Zaczęłam wyglądać jak typowy hipi-turysta. Wypożyczyłam sobie rower przy parku historycznym, który jest niemal równie kozacki jak ten hostelowy. Jeżdżę po świątyniach w moich kolorowych szarawarach, w japonkach, na głowie mam kapelusz z plecionki, na nosie duże słoneczne okulary, a żeby mi się nie przykrzyło, to do kierownicy roweru doczepiłam sobie głośniczek z muzyką. Zatem słychać zza zakrętu najpierw coś world musicowego, a potem widać mnie. Ludzie oglądają się za mną, a ja zaczynam czuć się hipstersko. Złapałam zupełny luz. Zresztą muzyka tak się tutaj podoba, że pani w soczkowni (tak nazywam sobie na użytek własny stoiska z shake’ami owocowymi) nie chciała mnie puścić zanim nie skończył się utwór „Miłość” Gadającej Tykwy, który akurat leciał na moim przenośnym głośniku. Nie uwierzyła mi, że to polski zespół.
To co jak dotąd zrobiło na mnie największe wrażenie w Tajlandii to Wat Si Chum, która nie jest główną atrakcją turystyczną i nawet w ramach kompleksu świątyń w Sukhuthay nie wszyscy ją odwiedzają, ponieważ położona jest na uboczu, ok 2 km na północ od głównych świątyń.
Po obejrzeniu kilkunastu świątyń i ruin mało co wzbudza w tobie potężny zachwyt. Wchodzę do kolejnych świątyń i widząc kolejne posągi mówię sobie „ładne, bardzo ładne”, jednak posąg, który znajduje się w tych starodawnych ruinach wbił mnie w ziemię. Jest w nim coś takiego co nie pozawala przestać na niego patrzeć. Emanuje z niego taka siła przyciągania, taka energia, że poczułam, że nie chcę wychodzić z tego niewielkiego pomieszczenia bez dachu. Ogromny biały Budda ma w sobie coś tak żywego i wręcz erotycznego, że trzeba go dotknąć, żeby poczuć chłód kamienia. Jego ciało jest tak pięknie proporcjonalne, że aż czuje się płynącą pod kamieniem krew, a jednocześnie czuć od niego spokój, jakby zamyślenie. Majestatyczny uśmiech lekko wydętych zmysłowych ust jest niesamowicie prawdziwy. Patrząc na jego delikatne dłonie masz wrażenie, że zaraz się poruszą, żeby cię dotknąć. Deszcz spływał po białym ciele Buddy niczym pot w upalny dzień, a ja nie mogłam się oderwać, żeby wreszcie wyjść i przestać szukać jego przymrużonych lekko oczu. Żaden posąg tutaj w żadnej świątyni nie zrobił na mnie dotychczas takiego wrażenia.
Chiang Mai
W Chiang Mai pierwsze co mnie ucieszyło niepomiernie to mój pokój. Za 280 BHT mam pokój z własną łazienką. Już zapomniałam jaki to luksus i ogromnie uradowało mnie, że trafiłam do takiego miejsca. Pościel czysta umiarkowanie, ale mam wkład do śpiwora, więc jest ok, ale łazienka czyściutka. Z samego rana ruszyłam na dalszy podbój świątyń. Moim pierwszym przystankiem był najważniejszy punkt turystyczny położony w górach kilkadziesiąt kilometrów od miasta czyli Wat Doi Suthep.
Świątynia położona jest w górach skąpanych chmurami. W Chiang Mai o tej porze roku praktycznie ciągle pada albo prawie pada. Zmieniło mi się tutaj podejście do pogody. Ponieważ ciągle jest ciepło nikt nie zwraca uwagi na deszcz. Jeśli pada, to najwyżej się zmoknie, przecież zaraz i tak się wyschnie, a jak tylko się wyschnie to znów się zmoknie. Taki naturalny rytm.
W Doi Suthep nabyłam od mnichów poświęconą bransoletkę z koralików buddyjskiego różańca. Mnich musiał się namęczyć trochę, żeby mi ją założyć, bo zasada jest taka, że to on ją zakłada i błogosławi, a potem ja mogę już jej dotykać. Z tym, że mnich nie może dotknąć mnie, bo jestem kobietą, więc musi założyć mi ją inny mężczyzna w jego imieniu, potem mnich musi dotknąć takiej części bransoletki, która nie dotyka mojego ciała i wtedy ją błogosławi. Jakoś sobie poradziliśmy i jestem w posiadaniu tego oto artefaktu. Oprócz tego dostałam kolejne błogosławieństwo sprowadzające się do oblania mnie wodą święconą (trochę jak w kościele katolickim) i zawiązania mi kolejnego białego sznurka na przegubie (mam już 2). W świątyni dostałam też wróżbę z patyczków. Polega to na tym, że potrząsa się kubkiem wypełnionym patyczkami z numerami, po czym wyciąga się jeden z patyczków i sprawdza numer. Idzie się do tablicy odebrać przepowiednię (i jak mi później powiedział mnich, jeśli jest dobra trzeba ją zachować to się spełni, a jeśli nie to można wyrzucić i nie trzeba w nią wierzyć ).
Moja przepowiednia brzmiała: „Potężna bogini, którą czciłaś w poprzednim życiu, ułatwi ci szczęście i długotrwały dobrobyt. Twoje życie będzie pełne sukcesów”. Przepowiednia dobra, więc ją zachowuję.
Kiedy tak siedziałam sobie na szczycie góry w tej świątyni pomyślałam, że jest jednak coś pozaziemskiego w tych Watach. Mimo że to też już jest część biznesu turystycznego, to kiedy zamykasz oczy, słuchasz śpiewy mnichów i dzwonów, w które uderzają, kiedy wsłuchujesz się w głos mnicha modlącego się nad tobą i nad białym sznurkiem, który zawiąże ci na ręku, nad bransoletką, której koraliki nawleczone są na kiczowatą pomarańczową odblaskową gumkę, to jednak czujesz moc. To wiesz, że to coś innego niż te same paciorki na bazarze.
Jakieś to dla mnie inne od kościołów europejskich, które zawsze wydawały mi się majestatyczne i groźne, jakieś nieludzkie. W Tajlandii nikt nie straszy dzieci „bądź grzeczny, bo inaczej mnich po ciebie przyjdzie”. Katolicyzm zawsze był dla mnie zimny, a cała historia krucjat i inkwizycji oraz polityki kościoła była dla mnie okrutna, pozbawiona boga i miłości. Jakby zaprzeczały temu co stanowi istotę tej religii.
Buddyjskie świątynie Tajlandii mają w sobie spokój i jakieś ciepło, mimo że zdaję sobie sprawę w politycznych aspektów, z różnic pomiędzy rodzajami buddyzmu i z całego turystyczno-finansowego zaplecza. Jednak wszystko to jest jakieś bardziej do przełknięcia ze względu na otwartość mnichów, na jakiś ich luz. Kiedyś kolega opowiadał mi o wielkim sporze pomiędzy mnichami, którzy kłócili się w którą stronę powinno się kręcić modlitewnym kołowrotkiem, innym razem czytałam o politycznych aspektach buddyzmu, ale to jakoś wszystko było pozbawione brutalności.
Dziś kilka godzin siedziałam w świątyni rozmawiając z młodym mnichem. Opowiedział mi wiele ciekawych rzeczy, dzięki którym zrozumiałam też lepiej tutejszych ludzi i tutejszy buddyzm. Powiedział mi np. że dużo osób dziwi się, że mnisi mogą oglądać telewizję. Okazuje się, że mogą, a nawet powinni, bo żeby lepiej zrozumieć świat muszą wiedzieć co się na nim dzieje. Nie ma problemu, żeby korzystać z internetu, wszystko jest dla ludzi tylko trzeba znać umiar. On sam bardzo interesuje się sytuacją polityczną na Bliskim Wschodzie i w Europie. Rozmowa była nieco utrudniona, bo młody mnich kiepsko mówił po angielsku, ale potem dołączyli się dwaj Włosi i Niemka, która po studiach postanowiła rok podróżować po świecie. Była w Australii, Nowej Zelandii i teraz dwa miesiące jest w Tajlandii. Wspólnie wypytywaliśmy o różne rzeczy i jakoś dogadywaliśmy się. Zaczynam powoli odzyskiwać swoją radość i spokój. Może to za sprawą tej prastarej bogini…