Lot minął bez komplikacji, spokojnie i bez nowych znajomości, hmm… właściwie poza tym, że na lotnisku byłam przekonana, że nie mam ze sobą paszportu i że będę musiała się wracać albo nie polecę, a przy odprawie okazało się jeszcze, że nie uwzględnili mojego zgłoszenia dotyczącego posiłku wegetariańskiego, ale ogólnie wszystko poza było super. Wyładowaliśmy planowo i bez turbulencji.
Z lotniska mimo wykłócania się nikt nie chciał mnie wziąć za mniej 30$ do Antalies, gdzie się teraz znajduję. Nawet nie wiem, szczerze mówiąc, gdzie dokładnie to jest czy to jeszcze przedmieścia Beirutu czy nie. Taksówkarz mówił, że będziemy jechać długo, ale jechaliśmy kilka minut. Tutaj wyszedł po mnie Bassam. Dygresja dla znających poprzednie moje relacje: to nie ten sam Bassam co w Syrii, a po tym co zobaczyłam w mieszkaniu pożałowałam, że nie jestem w jakimś sensownym miejscu, ale o tym za chwilę. W każdym razie mam sentyment do imienia , a poza tym ładnie ono brzmi. Spotkaliśmy się w „jakimś, gdzieś”, do którego to miejsca dowiózł mnie taksówkarz. Mój couchowy gospodarz to bardzo zabawny człowiek niziutki łysiejący, ale twardo długowłosy. Jest muzykiem metalowym: komponuje, śpiewa gra i zajmuje się wszystkim innym dookoła. Czekał na mnie ze swoim kolegą, który pracuje dla ambasady amerykańskiej. 4 rano, a chłopaki zabierają mnie na lody i kawę – ogromnie słodkie jak wszystko tutaj. Pierwsze tematy to religia i Palestyna. Po bieganinie w poszukiwaniu czegokolwiek w Warszawie na wyjazd – bo przecież wszyscy na wakacjach już byli to po co sprzedawać kostiumy i letnie rzeczy? Po odwiedzinach u cioci w szpitalu bielańskim i pakowaniu na szybko wszystkiego co się dało wcześniej kupić, a następnie nocnym locie siedzę i toczę rozmowy na temat duszy. Chłopaki w uproszczeniu na domiar złego to tutejsi chrześcijanie – oczywiście obraziliby się śmiertelnie jakbym ich tak nazwała w ich obecności, bo każdy z nich ma własną teorię ale jak przychodzi co do czego to Hamra nie jest fajna, a muzułmanie to coś nie do końca nam równego. Przejawia się to także w myśleniu o języku. Lepszy i bardziej szlachetny jest francuski. Arabski jakim się posługują jest jakąś dziwną mieszanką pełną naleciałości francuskich i angielskich. Już poczyniłam pierwsze obserwacje co do przebywania w dzielnicach chrześcijańskich – nie używa się tutaj grzecznościowych zwrotów po arabsku (to takie niższe i pospolite); zatem tutaj nie ma shukran – jest merci, nie ma afwan – jest pardom itp. Nie znam francuskiego więc jest to dla mnie dodatkowa komplikacja, tym bardziej, że oni najchętniej rozmawialiby właśnie po francusku.
Co do Palestyny to nienawidzą Izraela, choć mówią, że mają sami dużo przyjaciół żydów i że nie chodzi o religię tylko o państwo Izrael, które powinno być znów Palestyną, jednak co do kwestii obozów i samego traktowani Palestyńczyków przez Libańczyków milczą. Spędziliśmy zatem ponad godzinę na pogawędkach religijnych i czas do „domu”.
Ta część będzie masakryczna: wrażliwych proszę o wyłączenie kompa lub zamknięcie oczu zanim sceny straszne się nie skończę. Zostałam niby uprzedzona, że w mieszkaniu jest bałagan, ale nie podejrzewałam takiego syfu. Mój pokój po miesięcznym niesprzątaniu w porównaniu do tego jest czysty. Zrobiłabym zdjęcia, ale wstyd fotografować czyjś burdel. Wszystko się lepi, kuchnia wygląda jak po imprezie tygodniowej, ale która odbyła się z pół roku temu. Posklejane brudem garnki piętrzą się na wysokość połowy ściany, z których to z kolei odpada tynk, pod sufitem wiszą pajęczyny na podłodze wala się wszystko, łazienka tonie w wodzie i nie wyrzucanych od dłuższego czasu papierów toaletowych – zużytych oczywiście. Nie ma jak się ruszyć, bo wszędzie stoją ciuchy w torbach, jakieś naczynia, śmieci, kawałki czegoś i załączniki do kawałków tych kawałków. Tragedia. Ciepłej wody brak. Jest też moje łózko – nie chcecie wiedzieć. Do tego miejsca, gdzie ruszyć może się jedna lub dwie osoby oprócz naszej trójki wbija się jeszcze brat Bassama z piecem i gitarą plus twardym pokrowcem na nią. Jedyne co mnie urzeka to taras – wielki jak całe dwupokojowe mieszkanie – oczywiście pełny śmieci, ale za to z widokiem na całą okolicę. Widzę kawałek morza, góry, okoliczne domy. Szans na zrobienie sobie kawy lub herbaty za chuchu nie ma, więc siedzę na najczystszym w mieszkaniu przedmiocie – plastykowym krzesełku przy dużo mniej czystym stole, na którym nie położę mojego laptopka za Chiny. Jest gorąco ze 30 stopni, a ja muszę wziąć prysznic w zasyfonej łazience, do której dojście blokuje mi kuchnia i śpiący pokotem ludzie. Zostaje tu niby 4 dni, ale może zrezygnuję z tak ambitnego planu, bo mogę złapać jakiegoś parcha, choć z drugiej strony oni jakoś żyją i nie narzekają więc może ja też dam radę tym bardziej że muszę opracować sobie jakiś plan. Przede wszystkim dziś muszę wymienić kasę i kupić telefon na kartę – zadzwonić do Moataza i Nasriego niech mnie ratują poza tym mam obiecane noclegi u Zico jak mnie nie przygarnie nie wybaczę mu tego do końca moich dni. Swoją drogą jak on to robi że jest w stanie na takiej przestrzeni pomieścić tyle śmieci?
O słitdżizas mieszkam w skłocie i to nie sama walają się tu jacyś ludzi drzwi się nie zamyka – w chacie wisi fender którego można nieźle spieniężyć zostawiłam tu komputer a koleś po prosu nie zamyka drzwi. Paranoja.
Ale nic to bo dostałam już przymusowy wykład o wolności seksualnej, o hipokryzji linańczyków i niedostępności liabnek przez co ci biedni Libańczycy są niewyżyci i wulgarni w stosunku do wszystkiego co nie może zostać ich potencjalną żoną. Wszystko to od niedoszłego księdza – metala u którego mieszkam, bo Bassam tak na marginesie poczuł swojego czasu powołanie ale mu przeszło teraz po domu walają się pudełka od prezerwatyw i żele durexa. Oczywiście dziewczynie przedstawiona nie zostałam (swoja drogą co mogło kogoś skłonić do związku z kolesiem który nie chce się żenić – na te standardy to już wystarczający powód żeby się nie wiązać, a poza tym spójźny prawdzie w oczy jest bardzo miły ale mieszka w chlewie, choć może to zabieg celowy mający odstraszać potencjalne kandydatki – nie będę tego zgłębiać bo szkoda czasu. W każdym razie wczoraj odwiedziłam miasteczko Junija. Jest tutaj kolejka górska która wjeżdża na pobliski szczyt gdzie znajduje się bazylika i święta figura matki bożej. Odstałam w kolejce swoje, wjechałam zobaczyła co jest na górze – był akurat ślub. Żeby coś takiego urządzić trzeba być naprawdę bogatym. Setki ludzi, kobiety poubierane w totalnie kiczowate suknie najczęściej zupełnie nie pasujące do figur, tapety na twarzach takie, że cała osoba musi ważyć od razu kilka kilko więcej panna młoda wyglądała jak stojak na ogromną bezę nie wiem jak w tym upale wystała podczas mszy w tych wszystkich falbankach.
W każdym razie już po zjeździe kolejką było mniej zabawnie bo się już ściemniło a samotna blondynka na ulicy to wiadomo że dziwka więc całą drogę do minibusu słyszałam nawoływania w stylu: czy jesteś samotna, ile za godzinę itp. To już nawet nie jest przykre tylko męczące. Nie było jeszcze późno dopiero ok 20:00 to chciałam wrócić do Bejrutu i się przejść trochę. Żałuję że nie mam pojęcia gdzie się zgubiłam bo to ciekawa dzielnica. Na pewno chrześcijańska bo do Hamry nie doszłam – raczej jakieś południowe małe dzielnice w dół od Gemeyze. Sporo ludzi jakieś jedzenie – dygresja na temat jedzenia – nie mam tu co jeść gdzie nie pójdę to wszystko zamknięte albo nie ma totalnie gdzie czegoś kupić jakaś paranoja a jak już znalazłam miejsce z jedzeniem to było samo mięcho – tragedia. Zanim znajdzie się zwykły humus to mija trochę czasu. No ale dzielnica bardzo fajna w końcu znalazłam miejsce z barami i nawet stoisko z owocami. Ogólnie było całkiem ok ale już zaczynałam czuć się zmęczona więc wzięłam service i pojechałam do domu.
Bassam wrócił jakiś zaraz za mną ze swoimi rodzicami. Zabawne dorosły facet a kontrolują go rodzice. Mama mu codziennie gotuje i robi pranie sprawdza jego gości i znajomych, a najchętniej chciałaby że skoro nie jest księdzem ani mężem to żeby się nie wyprowadzał. Takie tutaj stadne życie jakoś panuje. Pojechaliśmy na lody, pogadaliśmy i do domu.
Zaraz zwlekam się do Byblos bo pogoda jakaś całkiem sensowna – nie za gorąco nie za zimno.
PS - deszcz we wrześniu był zaskoczeniem ogólnym ale jak przyjechałam to wszytko już zostało ogarnięte