Wieczorem lecę do Bejrutu, ale w ogóle nie czuję się jak przed podróżą na miesiąc i to gdzieś daleko – geograficznie jednak to nie najbliżej.
Jestem w totalnym proszku, wręcz jestem w kurzu, saletrze czy czymś synonimicznym. Musze jeszcze jechać do sklepu, bo nie zdążyłam kupić zupełnie nic, ze względu na organizacje kilku wydarzeń związanych z Tunezją, udzielania się przy różnych eventach po pracy itp. – a przecież ja też pracuję 8 godzin dziennie. Nawet nie miałam jak wymienić dolarów, musiałam prosić tatę, żeby zrobił to za mnie. Niby od kilku miesięcy wiem, że ruszam i czekam na ten wyjazd, ale jakoś teraz, kiedy od Bejrutu dzieli mnie 12 godzin nie czuję już tego zupełnie. Ostatnio byłam w Libanie bardzo krótko i jakoś bez przekonania, teraz spędzę tu 4 tygodnie, co jest niepokojące... głównie dla Libanu.
Gdzie się nie przemieszczę kończy się to katastrofą: w Turcji – zamach na Taksimie, w Rosji – wypadek pociągu, w Grecji – najwyższy współczynnik gwałtów (bez mojego udziału), w Syrii – rewolucja, a w dodatku wczoraj jak raz od niepamiętnych czasów chciałam metrem w Warszawie pojechać do pracy, żeby było szybciej, to kobieta wpadła pod jadący pociąg. Nic to jednak – większy problem w tym, że po całym mieszkaniu suszy się moje mokre pranie, bo dziś miała być ładna pogoda, a tu mgła i deszcz i nic nie schnie! A skoro już jesteśmy przy pogodzie... koleżanka, która mieszkała w Bejrucie przez 10 lat stwierdziła, że deszcz jest niemożliwy o tej porze roku, jakby wręcz przeczył jakimś wyżej ustalonym prawom. Nigdy, będąc we wrześniu w Libanie, nie uświadczyła deszczu, tymczasem siedzę przy kompie w Warszawie, rozpoczynając historię mojej wyprawy i przy okazji czytam z zainteresowaniem nagłówek z „Daily News Lebanon”, dotyczący wczorajszej powodzi spowodowanej przez ulewne deszcze.
Bez komentarza. Libanie strzeż się, nadciągam.
PS pozdrawiam wszystkich, którzy wirtualnie byli ze mną w Syrii i zapraszam także tym razem do wspólnej przygody.