To była długa jednodniowa podróż. Przede wszystkim szaleństwo pociągowe. Nikt nie wiedział „wjadą, czy nie wjadą; a jeśli wjadą to na który peron”, ale od początku.
Mieliśmy jechać warszawską ekipą pracowniczą na spotkanie z zarządem do miasta niegdyś stołecznego obecnie odległego 3,5 godz. pociągiem (choć jeszcze dwa tygodnie temu tylko 2,5 godz) - mowa oczywiście o pięknym mieście Kraków. Jest czwartek, więc kupujemy bilet drugiej klasy (kto może jechać pociągiem o 6:28, czy ileś w czwartek do Krakowa?). Stoimy spokojnie na peronie – jak się okazuje każdy na innym, bo jak jedna koleżanka przyszła o 6:05 to pociąg miał być na peronie drugim jak przyszła kolejna to już na trzecim, a jak przyszłam ja to już miałam dwie sprzeczne informacje. Nieźle się zaczyna myślę.
Okazuje się, że bardzo wiele osób miało podobne odczucia dotyczące drugiej klasy: biznes, studenci oraz... wycieczki szkolne (które akurat zarezerwowały sobie przedziały). Kolega na wschodnim miał nam zająć miejsca, ale okazał się mało przekonujący lub też dupowaty dlatego rozpoczęłyśmy żmudną podróż w Warsie, w którym przypadł nam do zasiedlenia kaloryfer szerokości 8 cm, który zgrabnie rzeźbił mi poprzeczny pośladek w tyłku (wysiadłam jak kajzerka). Obok panowie również jadący na jakieś spotkanie, a ja dzielnie rozłożyłam sobie, nie bacząc na kursujące w różne kierunki śniadanie polskie, angielskie i firmowe (różne warianty jajecznicy) swoje notatki z arabskiego – postanowiłam nauczyć się trochę języka przed moją wyprawą do Libanu w listopadzie. Panowie otwierają okno – robi się zimno; zamykają – duszno.
Do popołudnia spotkanie, gdzie przekonujemy zarząd „nie zamykajcie nas, nie idzie nam tak źle, to tylko kolejny kryzys”. Całe szczęście o 15:30 jestem już wolna. Ekipa wraca do Wawy, a ja zostaję trochę. Przepisowo kupuję precla i chodzę po rynku, wchodzę do kilku kościołów.
Nie jestem jak to się mówi „wierząca” (co jest głupim określeniem, bo jak nie wierzę w boga przypisanego do jakiejś religii czy w coś co zostało zaklasyfikowane jako religia, to niby już w nic nie wolno mi wierzyć?), ale bardzo lubię budynki, które są traktowane jako święte: kościoły, cerkwie, synagogi, meczety. Najbardziej lubię meczety. Człowiek przychodzi tam, siada, powłóczy się po dziedzińcu, poogląda ludzi, można zjeść coś jak na pikniku, potem pomyśleć w ciszy na dywanie w środku. W cerkwiach czarują mnie ikony i żywe światło. Zawsze zapalam cienkie długie świeczki i wypowiadam jakieś skryte pragnienie jak w urodziny, kiedy zdmuchuje się je z tortu. Synagogi są z kolei takie uczone i mądre - w środku nagle wie się dokładnie co powinno się robić i jak postępować (po wyjściu się najczęściej i tak zapomina). Kościoły – lubię ich architekturę i chłód ścian. Lubię rzeźby i obrazy –przepiękne wnętrza do słuchania muzyki, świetna akustyka. Tylko cała reszta mi w nich nie pasuje.
Potem spotykam się na Brackiej z przyjaciółmi. Lubię tę ulicę przypomina mi trochę Ząbkowską. Od dawna nie gadało mi się tak fajnie i łatwo o rzeczach ważnych w życiu, o sztuce, o innych sprawach, które są mniej lub bardziej istotne. W końcu muszę wracać.
Lubię jeździć sama, w podróży lepiej się myśli. Trafiam dobrze, bo wagon nie ma przedziałów, a pan obok mnie śpi całą drogę i nawet nie chrapie. Trzy błogie godziny odpoczynku.